Strona:PL Miciński - W mrokach złotego pałacu czyli Bazylissa Teofanu.djvu/180

Ta strona została przepisana.
Wszystkie potężne rusztowania mej duszy drżą: kościół strzelisty nie trzyma już naw — w najwyższym szczycie zabrakło zwornika —
Kościół ma runąć! niema w nim prawdy!
(Zjawia się przed nim, jakby ze ściany wyszedł J. Cymisches. B. Nikefor uśmiecha się nagle).
Witaj, stary druhu!
J. CYMISCHES: Panie, doprawdy nie myślałem, iż znajdę tak łatwe przebaczenie.
B. NIKEFOR: O cóż to nam poszło? jakiś drobiazg... ja Cię kazałem uwięzić ty chcesz tronu? tylko tronu?
J. CYMISCHES: Panie, znaną ci jest natura orła, że musi krążyć Sam w bezdeniach nad górami. Chcę Ciebie prosić: daj mi legion, — daj mi stare okręty, które stoją w porcie, rozbite, niegodne. Ja pójdę z nimi i zdobędę sobie jedno z królestw na Wschodzie: oto kalifat groźny tworzy się nad Eufratem. Dalej są Indje. Mówię tak jasno, bo przeznaczenie nam obu się objawiło: ja chcę mieć też Djadem — lecz nie chciałbym iść przeciw Tobie.
B. NIKEFOR: Weź legion, którym dawniej dowodziłeś. Weź okręty w porcie.
J. CYMISCHES: (wstrząśnięty) Jestem Twym bratem. Chcesz tego Kosmokratorze?
B. NIKEFOR: Nie, gdyż sam jestem i nie idę z nikim.
J. CYMISCHES: Masz mnie za nikogo? jednakże Ciebie czczę od tej chwili, jak mego Ojca. Źle mówię!
Cóż mi dał Ojciec? prócz życia tej trochy krwi?
Ty mi, Kosmokratorze, wracasz wiarę w moc i piękno wierzchołków duchowych.
(Chce odejść)