Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale jakiś człowiek czekać nie chciał i niebawem służący powrócił przynosząc papier, wyglądający podejrzanie.
Pifke spojrzał na papier niedbale i nagle oczy utkwił w litery, a w miarę jak czytał, krew nabiegała mu do twarzy, nabrzmiewały żyły na skroniach. Potem zwrócił się do pana Aurelego i z pałającym wzrokiem położył mu przed oczy odebrany papier, ukazując palcem trzęsącym się z gniewu jakieś słowo czy nazwisko.
— Edmund Brzeźnicki! Edmund Brzeźnicki! czytaj pan sam...
— Edmund Brzeźnicki! — powtórzył rejent, którego rozszerzone źrenice okazywały przykre zdziwienie.
— Tego się spodziewać nie mogłem! — wybuchnął Pifke. — Siostrzeniec pański, zaproszony dziś do nas, wnosi sprawę przeciwko mnie, i jaką jeszcze sprawę! Mógł przecież porozumieć się, zapytać. W ten sposób postępuje się tylko z nieprzyjaciółmi. Jestem otoczony wrogami!
— To jakieś nieporozumienie! To rzecz niepojęta! — wołał pan Aureli.
— I to czyni pański siostrzeniec — powtarzał Pifke — a ja myślałem, że kiedyś, gdy nabierze więcéj doświadczenia, będę mógł powierzyć mu moje interesa.
— Ach! i ja miałem takie same nadzieje — jęknął rejent.
— Polacy są niewdzięczni! — wołał z wzrastającém oburzeniem Pifke. — Tak jest, przekonywam się o tém ciągle... Polacy są niewdzięczni!
Wobec widocznéj zbrodni siostrzeńca, który podjął się windykować pretensye Bosowicza, pan Aureli nie śmiał odeprzeć zarzutu uczynionego całemu narodowi, chociaż byłby miał prawo zapytać: gdzie tu była niewdzięczność?
A Pifke rozwścieczony, nie spotykając opozycyi, powtarzał:
Mit diesen verfluchten Leuten można się wszystkiego spodziewać. Wszyscy są do siebie podobni, nieradni, niezdolni a nadewszystko niewdzięczni!
Występował teraz otwarcie. Jak rękawiczki, zrzucił pozory przyzwoitości i wychowania, germanizm wychodził na wierzch z całą swą bezwzględną arogancyą.
Pan Aureli znalazł się w trudném położeniu. Krew burzyła się w nim mimowoli, a przecież obrazić się nie chciał; Pifke zaś rozumiał swoję przewagę i dawał ją uczuć, drwiąc w duchu z człowieka, który jest w zależności od niego.
Potrzebował spędzić swój gniew na kogoś i czynił to prawie bez rozwagi. Sprawa wytoczona przez Bosowicza materyalnie zrujnować go dziś już nie mogła, ale drażniła miłość własną, zastępującą u niego poczucie honoru; miała swą stronę brudną, która zapewne wyzyskaną zostanie przez zazdrosnych współzawodników, więc przez nieprzyjaciół. Przyszło mu jednak na myśl, iż pomimo wszystko pan Aureli mógł mu być użytecznym, jako krewny Edmunda, mógł w każdym razie podjąć się pośrednictwa; zrozumiawszy, iż zaszedł zadaleko, śmiać się zaczął, choć wargi mu drgały, twarz była zaczerwieniona i krwią nabiegłe oczy.
— No! no! — rzekł, zmuszając się do dobrodusznego tonu, którym władał wybornie — swoją drogą wyrozumiéj pan tych sukcesorów, którzy się chcą upominać o ziemię. Masz pan słuszność, trzeba ich załagodzić, to będzie najpraktyczniéj. Może na wieczór będziesz pan już wiedział, za jaką cenę mieć ich można.
Pożegnał temi wyrazami pana Aurelego, ale po jego odejściu długi czas pozostał w fotelu przed biurkiem. Żyły na czole wyprężyły się, skronie pulsowały, a przed oczyma latały czerwone płatki. Nie zważał na to; dziś trzeba mu było wystąpić i pokazać na przekór wszystkiemu twarz swobodną.




Pan Aureli zamiast posłać po siostrzeńca, jak to czynił zwykle gdy go chciał widzieć, sam osobiście wpadł do niego jak burza, zapominając zupełnie o należnéj powadze.
Ten fakt był nadzwyczajnością, pan Aureli po raz pierwszy zjawił się w pustéj kancelaryi adwokata bez spraw.
— Cóż ty zrobiłeś? jak mogłeś!... — wołał zaraz w progu.
Edmund przywykł był słuchać we wszystkiém wuja swego, teraz jednak wstąpiła w niego jakaś odwaga, jakiś duch nowy; zamiast schylić głowę, podniósł ją i spojrzał wujowi w oczy. Wiedział dobrze o co chodziło, czekał przecież objaśnień.
Pan Aureli był zanadto wzburzony aby to zrozumieć, i ciągnął dalej:
— Ty, ty mój siostrzeniec, przyjąłeś jakąś awanturniczą sprawę i przeciw komu?... przeciw komu!...
Uważał za rzecz zbyteczną wypowiedzieć nawet nazwisko przemysłowca. Postać rejenta przybrała groźny majestat, piorunował wzrokiem.
— Sprawa jest czysta jak łza! — zawołał siostrzeniec.
— Alboż tu o to idzie — odparł wuj nieoględnie.
Edmund nie mógł powstrzymać odpowiedzi:
— W takim razie?...
— Pifke jest jednym z potentatów naszych a ty... ty wyzywasz go nieoględnie, dla pięknych oczu jakiejś tam szwaczki.
— Mój wuju...
— Dopóki kochałeś się w niéj, nic nie mówiłem — młodość ma swoje prawa... ale dojść do takiego zaślepienia...
— Mój wuju!...
— Co mi tam z twoich tłumaczeń! Mówiłem ci tyle razy: nie trzymaj się biedaków, od nich nic zyskać nie można. Mądrzy ludzie wiedzą o tém dobrze, ale ty nie umiesz swego życia sterować, nigdy też nie dobijesz się niczego, zginiesz marnie, a ja cię żałować nie będę. Będziesz miał to tylko, czego chciałeś; to też uprzedzam, nie rachuj na moję pomoc. Nie dam się pociągnąć w przepaść, w którą rzucasz się dobrowolnie.
Edmund spoglądał na wuja zdumiony. Dotąd przyjmował bezkrytycznie jego powagę, a chociaż czynił niekiedy pewne zastrzeżenia, przecież w rzeczach ważniejszych poddawał się jego kierunkowi. Przytem pan Aureli występował zawsze wobec niego jako mąż nieskazitelny, stojący przy sprawiedliwości, jakkolwiek umiał sobie wyrobić przyjaźń i stosunki we wszystkich obozach.
— Postawiłeś kwestyą na ostrzu noża — wołał daléj rejent — przyjmując tę sprawę. Musisz się jéj zrzec.
— Nigdy!
Przygasłe oczy pana Aurelego zaiskrzyły się.
— Musisz — powtórzył dobitnie, jak człowiek nieprzywykły do opozycyi. — Musisz...
— Kto mnie zmusi?...
— Kto?
Pan Aureli pobladł, spotkawszy niespodziewaną opozycyą siostrzeńca; przez chwilę wahał się, z jakiéj strony na niego uderzyć. Wrzał gniewem, byłby chciał zgnieść w ręku zuchwałego młodzika, który mu się śmiał opierać, pohamował się jednak widząc, że to byłoby bezskuteczne.
— Posłuchaj — wyrzekł wreszcie spokojnie — każda sprawa ma dwie strony, ty jednę tylko widzisz. Czy sądzisz, że Pifkego tak łatwo pokonasz? W interesie więc nawet téj rodziny, którą wziąłeś w opiekę, leżałaby zgoda.
— Zgoda? jaka zgoda? Zgoda z nikczemnikiem, który nie wahał się obedrzeć i wtrącić w nędzę całą rodzinę, a teraz kradnie dla siebie dobre imię, szacunek ludzki i z wysokości swéj fortuny natrząsa się ze zwyciężonych. I ty mi to radzisz, mój wuju?
— Bierzesz interes ze strony sentymentalnéj...
— A więc dobrze: myśleć tylko będę o korzyści strony, którą reprezentuję. Niech przywłaszczyciel odda to wszystko, co nieprawnie posiada, a wówczas...
— Stajesz na niewłaściwym gruncie...
— Jakto?...
— Mówisz tak, jakbyś miał wyrok w kieszeni; w najgorszym nawet razie lata upłyną zanim byś go uzyskał, tymczasem co zrobi twój klient pozbawiony posady? Widzisz, że staję na twojém stanowisku... mówię w obronie tych ludzi, którzy umrą z głodu zanim majątek odbiorą, jeśli to kiedykolwiek nastąpi.
Pan Aureli zadawał sobie gwałt mówiąc w ten sposób, ale umiał panować nad sobą.
— Alboż wuj o tém wątpi? — zawołał Edmund porywczo.
Zagadkowy uśmiech przemknął po wargach Aurelego.