Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 047.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Müller przystanął, odsunął się nieco, popatrzył i ciszej, z pewnym jakby szacunkiem zapytał:
— Bawełna?
— Nie powiem nic prócz tego, że żadnej konkurencyi panu nie zrobię,
— Mnie jest ganz-pommade, wszystkie konkurencye — wykrzyknął, uderzając się po kieszeni. — Co mi pan może zrobić, co mi kto może zrobić? Kto co zrobi milionom?
Borowiecki nic się nie odezwał tylko uśmiechał się, zapatrzony przed siebie.
— Co to będzie za towar? — zaczął Müller, znowu ujmując go niemieckim obyczajem wpół.
Spacerowali tak po asfaltowym, powybijanym chodniku, prowadzącym przez podwórze hotelowe do gmachu teatralnego, stojącego w głębi, oświetlonego wielką latarnią elektryczną.
Tłumy ludzi szły do teatru.
Powóz za powozem zajeżdżał przed hotelową bramę i wyrzucał ciężkich i przeważnie opasłych mężczyzn i bardzo wystrojone kobiety, które pootulane szły pod parasolami tym chodnikiem, oślizgłym od wilgoci, bo chociaż deszcz ustał już, ale gęsta lepka mgła opadała na ziemię.
— Pan mi się podoba, panie von Borowiecki — mówił Müller, nie doczekawszy się odpowiedzi — tak mi się pan podoba, że jak tylko pan zrobi klapę, to zawsze znajdzie pan u mnie miejsce na jakie parę tysięcy rubli.
— Teraz dałby mi pan więcej?
— No, bo teraz pan jesteś dla mnie więcej wart.
— Dziękuję za szczerość — uśmiechnął się ironicznie.