Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 136.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

łych fabryczek pod samym lasem szaiblerowskim, co swoją zdrową czerwonością i martwymi, twardymi konturami, raziły wprost w oczy.
Nie cierpiał tego łódzkiego krajobrazu wolał mieszkać w wynajętem mieszkaniu i niezbyt wygodnem, ale mieszkał w mieście i z przyjaciołmi, z którymi łączyła go nie tyle przyjaźń, co dawna zażyłość i przyzwyczajenie wieloletnie. Razem mieszkali przez cały czas studyów w Rydze, razem jeździli za granicę i razem przed kilku laty znaleźli się w Łodzi.
Borowiecki był chemikiem-kolorystą, Baum tkaczem i przędzalnikiem, a Welt skończył kursa handlowe.
W Łodzi mieli swoje nazwy złośliwe: Welt i dwa duże B., albo: Baum i S-ka, czyli trzech braci łódzkich.
Murray wybiegł aż do ogródka na spotkanie i już zdaleka wycierał ręce, które mu się wciąż pociły, wielką jak prześcieradło żółtą chustką.
— Myślałem, że pan już wcale nie przyjdzie.
— Przecież obiecałem.
— Jest u mnie jeden młody warszawiak, który niedawno przyjechał do Łodzi.
— Któż taki? — pytał obojętnie, zdejmując palto w przedpokoju obwieszonym aż po sufit sztychami przeważnie nagich kobiet.
— Handlowiec, zakłada jakąś agenturę.
— U dyabła, na dziesięciu spotkanych na ulicy, sześciu jest świeżo przybyłych i zakładających agentury, a dziewięciu chcących zrobić miliony.
— To też się w Łodzi robi gęsto.
— Ba, żeby ci nowi byli kolor, ale to bejc najpodlejszy.
Kozłowski, ów warszawiak, podniósł się niedbale