Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 161.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

rowo zabrzmiał jej głos, aż zajrzał jej w oczy ze zdziwienia, ale nie zobaczył w nich wytłumaczenia, bo trzymała utkwione w spodku, do którego znowu dolewała herbaty.
— Pogadajmy spokojnie, zawsze można się porozumieć — zaczął znowu Zygmunt, przyczesując maleńkim grzebykiem czerwoną jak miedź brodę.
— Co tu gadać, niech ojciec sam powie Albertowi, że jak w taki sposób poprowadzi interesy, to my za rok naprawdę zbankrutować możemy. On mnie nie chce słuchać, bo on ma swoją filozofię, jak powiada, niech mu ojciec powie, co on jest głupi, chociaż on jest doktór filozofii i chemii, bo rzuca pieniądze w błoto.
— A może jej ojciec powie, żeby się nie wtrącała do interesów, bo ich nie rozumie i żeby mnie swoim krzykiem nie nudziła, bo może mi się to w końcu sprzykrzyć.
— Na moje dobroć, na moje dobre serce to on tak gada, co!
— Cicho Regina.
— Ja nie będę cicho, bo tutaj idzie o pieniądze, o moje pieniądze; ja go nudzę, ja mu się mogę sprzykrzyć, jaki mi hrabia łódzki, o jej! o jej! — wykrzykiwała ze złością.
— Niech się ułoży na pięćdziesiąt procent — rzucił poważnie Landau.
— Na co się układać? Nic nie dać, my za swoje pieniądze nie dostaniemy od Frumkina ani grosza.
— Nie rozumiesz, Regina. Pokażcie Grosman swoje aktywa i pasywa — rzekł Zygmunt, rozpinając mundur.
— Dać dwadzieścia pięć procent najwyżej — szepnął stary, dmuchając w spodek.