— Szlachecka logika — rzekł niecierpliwie Karol,
zapalając papierosa.
— Mam tylko jedną, nie jest to logika szlachecka,
ale logika zwykłej etyki uczciwego człowieka.
— Nie zapominaj, że jesteś w Łodzi. A widzę, że
wciąż zapominasz, że zdaje ci się, iż prowadzisz interes
w pośród cywilizowanych ludzi środkowej Europy. Łódź
to las, to puszcza — masz mocne pazury, to idź śmiało
i bezwzględnie duś bliźnich, bo inaczej oni cię zduszą,
wyssają i wyplują z siebie.
I długo jeszcze mówił, bo był poruszony jego niedolą, znał go dobrze, oceniał jako człowieka, ale równocześnie czuł do niego jakąś złość pogardliwą za to polskie mazgajstwo, z jakiem chciał prowadzić interesy w Łodzi, za tę uczciwość, jaką uznawał, jakiej czuł potrzebę w stosunkach z ludźmi — ale po za obrębem tego miasta, gdzie na nią nie było miejsca prawie i gdzie — co ważniejsza — mało kogo stać było na to. W tym wirze szalbierstw i złodziejstw, kto nie chciał być po trochu tem samem, czem byli wszyscy — ten nie mógł marzyć o istnieniu i choćby się zapracował i włożył w interes wielkie kapitały, musiał w końcu być wyrzuconym, bo nie potrafił wytrzymać konkurencyi.
Trawiński milczał długo, przechylił głowę w tył na
jakiś długi walec i gonił oczami za Karolem, który
wzburzony chodził prędko po wązkiem przejściu, jakie
było pomiędzy pułkami.
Fabryka ze wszystkich stron szumiała głucho niby
morze wiecznie pracujące, ściany się trzęsły, a biegnące
u sufitu przez salę pasy, przenoszące siłę do sal sąsiednich, świstały ostro, a jeszcze ostrzejszy zgrzyt tokarni
Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 225.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.