Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 310.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A nie, nie będę mówić, bo co powiem to albo głupstwo, albo śmieszność.
— Ani jedno, ani drugie, słucham pana nietylko uważnie ale i z przyjemnością prawdziwą.
— Chodźmy dokończyć pańszczyznę! — zawołał Bernard, powracając.
Borowiecki się skłonił i odeszli, przeprowadzani wzrokiem Mady, która nie śmiała go prosić, aby powrócił do niej.
— Dwieście tysięcy w wysortowanych towarach, albo w niepewnych wekslach — szeptał znowu Bernard, przedstawiając go brzydkiej, czarnej prawie od piegów pannie, której głowa, twarz i chudy biust zasypane były pudrem i brylantami.
— Czy ma zęby własne — nie ręczę, ale za brylanty odpowiadam.
— Pan jesteś nieporównanym ciceronem.
— Znana rzecz w Łodzi. Zaraz pana do ruin doprowadzę. Pięćdziesiąt tysięcy bares geld na stół — ale papa może się raz jeszcze spalić, to posag się zkwadratuje!
Niemłoda, blada panna, o anemicznem spojrzeniu, zielonawej twarzy i sukni, uśmiechnęła się jakimś bolesnawym uśmiechem, odsłaniając długie rzadkie zęby i sine dziąsła.
Borowiecki się skłonił i spiesznie odszedł, bo niemiłe, wprost przykre wrażenie zrobiła na nim ta zgaszona twarz, podobna do zatrzymanego zegaru ze starej zakurzonej i obtłuczonej porcelany saskiej.
— Sto tysięcy, kaprysów za dwieście, a rozumu za trzy grosze — szeptał, przedstawiając go Feli, przyjaciółce Róży, która cała była w ruchu, bo włosy się