Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 037.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nabożeństwo było już rozpoczęte. Z wnętrza kościoła przez pootwierane drzwi brzmiały przytłumione dźwięki organów, a czasem wznosił się głos organisty, czasem chór głosów dźwięczał uroczyście, czasem słaby głos księdza przedarł się po tej ruchomej fali głów, jaka parła się od drzwi, biła o kraty presbiteryum i cofała się ze szmerem modłów, westchnień i kaszlań; a czasem przycichało wszystko i wtedy ostre i przenikliwe głosy dzwonków śpiewały spiżem i odpowiadało im wielkie, głębokie westchnienie, wyrwane ze wszystkich piersi, a wszyscy znajdujący się na cmentarzu przyklękali, bili się w piersi i powracali znów pod brzozy i w rumowiska murów gdzie siedzieli.
— Nasze chustki! — szepnął Maks, wskazując na kilka kobiet, które jak maki jaskrzyły się na piasku i słońcu, siedząc z podwiniętemi nogami i przesuwając ziarna różańca.
— Już wypełzłe — odpowiedział z ironią nieco Karol.
— Te wypełzłe to pabianickie; mówię o tych amarantowych z zielonym deseniem, te nigdy nie wypełzną, można wygotować w słońcu i nie wygryzie.
— Wierzę, ale co mnie to obchodzi?
— Dzień dobry panom! — rozległ się przytłumiony głos z boku.
Stach Wilczek, z cylindrem w ręku, elegancki, pachnący, stał przy nich i wyciągał rękę, jak dobry znajomy.
— Co pan robi w Kurowie? — zapytał Maks.
— Przyjechałem na święta do rodziny. To mój rodzic w tej chwili dudli na organach — powiedział