Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 049.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ostatni to raz jemy obiad w Kurowie w takiem towarzystwie — zauważył stary dość smutno.
— Ale możemy jeszcze jadać w Łodzi w takim samym komplecie. Sądzę, że ksiądz proboszcz, ani pan Zajączkowski nie zapomną o nas — powiedział Karol.
— O, nie, nie, przyjedziemy obaj. Poświęcę ci fabrykę, dobrodzieju mój kochany, bo kto z Bogiem, z tym Bóg, a potem dam wam ślub, a potem przecież nie kto inny będzie wam dzieciąteczko chrzcił, tylko ja. O, Anka uciekła, wstydzi się, a radaby, żeby to jak najprędzej. Anka, Anusiu — wołał rozbawiony.
— Nie wstydź-że mi ksiądz dziewczyny.
— Mój dobrodzieju kochany, panny się takich rzeczy tyle wstydzą, co koziołeczek w kapuście. Jasiek a nałóż-no fajeczkę.
— Panie Karolu, może pan przyjdzie do ganku, bo tam czeka Socha i koniecznie chce się z panem widzieć.
— Socha? Czy to ten protegowany pani, którego umieściłem u Bucholca?
— Tak, przyszedł z żoną.
— Anka, czemu to tak wielkie rumieńce? — zapytał, idąc z nią do ganku.
— Niedobry — szepnęła, odwracając głowę, ale ją objął ramieniem i zapytał szeptem:
— Bardzo niedobry? no, powiedz Anka, bardzo niedobry?
— Bardzo niedobry, bardzo niegodziwy i bardzo...
— I co bardzo? — pytał, przechylając jej głowę i całując w przymknięte oczy.
— I bardzo kochany — szepnęła, wysuwając mu się z objęć i weszła na ganek, przed którym stali So-