Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 165.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiecie, jej już niema! — szepnął, podnosząc twarz na niego.
Była spokojną, ale usta mu drgały w powstrzymywanem łkaniu i zielone słodkie oczy pociemniały.
— Niema? — zawołał odruchowo.
— Tak. Przychodzę z obiadu, stróżka oddaje mi klucz i mówi, że ta panienka, co była u mnie, kazała mi powiedzieć, żeby mnie nie szukał, bo nie znajdzie, słyszycie! Uciekła do Kesslera, uciekła do kochanka! Niech idzie, niech sobie robi, co się jej podoba, nic mnie już nie obchodzi, tylko mi trochę żal... tylko mi trochę żal... — przerwał nagle i wyszedł, bo znowu jakaś maszyna stanęła.
Pobiegł spiesznie do niej, aby ukryć nie tę trochę żalu, ale niepokonany ból, co mu gryzł duszę i wił się po niej jak ostrze.
Horn wyszedł za nim, ale musiał się cofnąć pod ścianę, bo wolną drogą pchano szereg wózków, napchanych rozpakowanemi z żelaznych obręczy belami bawełny, które jak góry śniegu brudnego zwalali przed drapaczami.
Malinowski nie przychodził, a że upał był straszny i ten denerwujący świst transmisyi rozlegał mu się ze wszystkich stron nad uszami, więc już nie czekał, tylko wyszedł.
Dogonił go przy wyjściu Adam i szepnął prosząco, ze łzami w głosie.
— Nie mówcie o tem nikomu.
Uścisnął mu dłoń rozpalonemi rękami i odszedł w gąszcz maszyn, transmisyi i pasów, aby pomiędzy niemi ukryć ból wstydu i żałości.
Horn chciał mu powiedzieć jakie słowo pociechy,