Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 281.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

snuwały jak zwoje przędzy sinej, rozdzieranej co chwila przez czuby drzew i grzbiety ostre dachów.
Od rzeki, od drzew i traw podnosił się cichy monotonny szmer, pokrywany co chwila rojnem huczeniem chrabąszczów, które z brzękiem przelatywały nad głowami.
Żaby od chłopskich rowów i sadzawek rechotały chóralnie.
Wilgotny a ciepły wiatr powiewał z zamglonej dali i niósł głos dzwonów bijących długo a żałośnie, jakby na śmierć czyjąś; przyduszone ciężkie echa drgały w powietrzu jak płaty stygnącego metalu i konały pod konarami lasu, w gąszczu czerwonych pni, stojących gęstą ścianą tuż za pałacem.
Na werendzie Zośki już nie było, tylko Wilhelm Müller kołysał się na fotelu.
— Cóż, ładna, prawda? — zapytał go Kessler drwiąco.
— Nie tyle ładna ile... ordynarna.
— Nie mogłeś się pan porozumieć z nią?... — zapytał Kessler.
— Nie próbowałem nawet — odpowiedział ze złością i wykręcał wąsiki, aby ukryć pomieszanie i twarz z prawej strony zarumienioną nieco.
Kessler uśmiechnął się i zapraszał na kolacyę, bo właśnie lokaje otwierali drzwi na oścież, ukazując w amfiladzie szereg salonów umeblowanych z przepychem nadzwyczajnym.
Kolacyę podali w wielkiej okrągłej jadalni, zamienionej na ogród podzwrotnikowy, pełen palm i kwiatów; w środku ustawiono okrągły stół, tak zapełniony srebrami i kryształami, że robił wrażenie wystawy ju-