Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/100

Ta strona została przepisana.

— Zaczynam przypuszczać, że czekają mnie ciekawe przygody — rzekłem.
— Na pańskiem miejscu nie wdawałbym się w romanse — odparł doktor. — Obawiam się, że znajdziesz pan bardzo niepowabną i powszednią rzeczywistość. Felipe na przykład, widziałem go. Cóż mam o nim powiedzieć? Jest to nieokrzesany, przebiegły, prostakowaty wiejski drągal, powiedziałbym prawie idyota; reszta zapewne w tym samym guście. Nie, nie, sennor commandante, musisz sobie poszukać odpowiedniego towarzystwa pomiędzy wspaniałymi widokami naszych gór, a co do tych ostatnich przynajmniej, jeżeli jesteś miłośnikiem dzieł przyrody, obiecuję ci, że nie doznasz zawodu.


Następnego dnia Felipe przyjechał po mnie prostym wozem wiejskim, ciągnionym przez muła. Przed samem południem, po czułem pożegnaniu z doktorem, gospodarzem zajazdu i różnemi poczciwemi duszyczkami, które darzyły mnie swą przyjaźnią w czasie mej choroby, wyjechaliśmy z miasta przez bramę Wschodnią i zapuściliśmy się w góry. Byłem tak długo więźniem, odkąd porzucono mnie jako umarłego po stracie konwoju, że sam zapach ziemi cieszył mnie. Okolica, którą przejeżdżaliśmy, była dzika i skalista, po części pokryta gęstym lasem, to znów drzewem korkowem, albo wielką hiszpańską leszczyną, i gęsto poprzerzynana łożyskami strumieni górskich. Słońce świeciło, wiatr igrał wesoło. Ujechaliśmy z kilka mil i miasto skurczyło się już w maleńki punkcik, wystający po nad równiną za nami, zanim mój towarzysz podróży zaczął zwracać ku sobie moją uwagę. Na pierwsze wejrzenie wydawał się on tylko niewielkiego wzrostu, niezgrabnym, dobrze zbudowanym chłopakiem wiejskim, jak mi go doktor opisał, ogromnie