Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/86

Ta strona została przepisana.

ten szczyt ludzkiej organizacyi: podniebienie! Jeżeli ma podniebienie, jest skończoną doskonałością?
— Henryku — rzekła, potrząsając głową — jesteś mężczyzną, nie możesz pojąć moich uczuć; żadna kobieta niezdołałaby wyrzucić z pamięci podobnego upokorzenia.
Doktor nie mógł powstrzymać drwiącego uśmieszku.
— Wybacz mi, kochanie — rzekł — ale prawdziwie dla filozoficznego umysłu wypadek ten wydaje się tak nieznaczną drobnostką. Wyglądałaś bardzo ładnie...
— Henryku! — zawołała.
— Dobrze, dobrze, nie powiem nic więcej — odparł. — Chociaż z pewnością, jeżelibyś się była zgodziła. Ale, ale — przerwał — a moje spodnie! Leżą pod śniegiem, moje ulubione spodnie!
I pobiegł szukać Jana-Maryi.
W parę godzin potem chłopiec wrócił do zajazdu z łopatą pod jedną pachą i dziwnym węzełkiem odzieży pod drugą.
Doktor wziął go żałośnie do rąk.
— Były — rzekł. — Czas ich minął. Wyborne pantalony, niema już was! Czekaj, coś jest w kieszeni — i wyjął ćwiartkę papieru. — List! aj, teraz przypominam sobie. Otrzymałem go owego poranku burzy, kiedy byłem zajęty subtelnemi badaniami. Jeszcze jest czytelny. Od tego biednego, kochanego Kazimierza. Jak to dobrze — zaśmiał się — że przyuczyłem go do cierpliwości. Biedny Kazimierz z tą swoją korespondencyą, swoją nieskończoną, tchórzliwą, bezrozumną idyotyczną korespondencyą!
To mówiąc, rozwinął starannie list, ale gdy się pochylił po nad nim, by odcyfrować pismo, nagła chmura zasępiłą mu czoło.
Bigre! — krzyknął, jakby tknięty iskrą elektryczną.