Strona:PL Robert Montgomery Bird - Duch puszczy.djvu/53

Ta strona została skorygowana.
—  43  —

wiesz, że bezpieczeństwo karawany wymaga mojej obecności i mam nadzieję, że mi za złe nie weźmiesz że cię opuszczam.
— Jedź, jedź, mój drogi! A jeżeli wynajdziesz dobre stanowisko, w któremby wychodźcy mogli się oprzeć napadowi Indyan, weź kilkunastu ludzi i pośpiesz do nas gromić tych okrutnych rozbójników. Lecz jakże będzie z konwojem, który ci przyobiecałem? — dodał pułkownik nieco zmieszany. — Sam widzisz, że w podobnej chwili...
— Nie troszcz się o to bynajmniej, pułkowniku; konwoju nie potrzeba mi wcale, radbym mieć tylko przewodnika, któryby mię nieco podprowadził i wskazał drogę, jakiej się trzymać powinienem.
— Mniemam, że go wcale nie będziesz potrzebował. Droga do Górnego Brodu jest tak prostą, iż niepodobna pobłądzić.
— Do Górnego Brodu? Alboż jest i Niższy? — zapytał Roland ciekawie, przypominając sobie sen.
— Nieinaczej, lecz nierównie trudniejszy do przebycia. Przytem od czasu, gdy Indyanie zamordowali Johna Ashburne i całą jego rodzinę w pień wycięli, wszyscy unikają tego miejsca, jak zapowietrzonego. Jedź prosto tędy — mówił dalej pułkownik, wskazując mu szeroką drogę. — Po półtoragodzinnej jeździe ujrzysz dąb zgruchotany przez piorun; tam droga się rozchodzi w dwie strony: na prawo wiedzie do Górnego, na lewo do Niższego Brodu; zatem weź się na prawo, a we