Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/193

Ta strona została przepisana.

dobno ten żart uratował sytuacji, i nowomianowana święta zaczęła się sprawować należycie.
Takeśmy sobie pokpiwali z zarazy i siebie wzajem, a co dnia wzrastała nasza odwaga. Chcąc dać dowód, iż sobie z niczego nic nie robimy, że gwiżdżemy na przesądy, medyków, ławników i t. d. zbliżaliśmy się do murów i rozmawialiśmy poprzez rów forteczny z tym, których los pozostawił na drugim brzegu. Znaleźli się śmiałkowie, którzy zdołali wyśliznąć się z miasta do pobliskiej gospody. Zapijali oni sprawę z wygnańcami z raju, oraz rozpytywali o nowiny strażników, strzegących gościńca, którzy zresztą nie brali zbyt poważnie swych obowiązków.
Oczywiście wymykałem się i ja. Czyż mogłem ich puszczać samopas? Czyż podobna wytrzymać, by inni bawili się, weselili, omawiali nowinki i spijali winko? Byłbym się wściekł z zazdrości. Ujrzawszy raz po tamtej stronie znajomego fermiera z Mailly-le-Chateau, niejakiego Grattepaina, wyszedłem z miasta i popiliśmy razem. Był to wysoki, barczysty, wesoły chłop, o czerwonej gębie, pełen sił i zdrowia. Bufonował i szydził z zarazy jeszcze bardziej ode mnie, oświadczając, że jest ona wynalazkiem lekarzy. Wierzy w nią jeno głupi, a umiera się nie z zarazy, ale ze strachu.