Strona:PL Rolland - Colas Breugnon.djvu/240

Ta strona została przepisana.

Co tylko może wysmażyć głupota nudzącego się w swym zamku bogatego nicponia, wszystko to zwróciło się przeciw dziełom mych rąk i duszy. Gdybym go zastał, sądzę, że nie byłby, żywy wyszedł z mych rąk. Jęczałem, płakałem, biłem czołem o ściany, przez długą chwilę nie mogłem mówić, a czułem tylko że mi krew nabiega do głowy i oczy z orbit wychodzą. Po pewnym czasie wyrzuciłem nareszcie klątwę ze ściśniętego gardła. Czas był najwyższy, inaczej kto wie coby się ze mną stało.
Za pierwszą pospieszyły inne. Rozwrzeszczałem się na dobre.
— Aa... psie jeden! — ryczałem — Na tom do budy twej wpuścił moje piękne dziatki, byś je dręczył, kaleczył, gwałcił, kalał i obsikiwał? W jakimże to stanie widzę was, drogie moje kochanie dzieciątka, poczęte wśród radości? Wszakże pewny byłem, iż zostaniecie mymi spadkobiercami, uczyniłem was zdrowemi, silnemi, dałem wam pulchne ciała, członkami wyposażyłem jak się patrzy, bez żadnych usterek, a materjał trwa lat tysiąc. I cóż widzę? Oto obdrapano was, poobrzynano, pokiereszowano z przodu, z tyłu, z góry, z dołu, na pośladkach i na piersiach, z wszystkich stron, tak że wyglądacie obskurnie i pokracznie niby banda