Strona:PL Sand - Joanna.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.
5

w zawody z nim puścili, nieraz przeklinali jego niezmordowaną wytrwałość.
Pomimo, że Wilhelm de Boussac i Leon Marsillat skacząc i pędem prawie biegli i mocno się zadyszeli, Anglik, podobny do żółwia w bajce, któren w wyścigach z zającem do mety zakład wygrał, już od pół godziny prawie dociekał rozkładu i przymiotów mineralogicznych skał krwawo-ofiernych, nim jego dwaj przyjaciele z nim się połączyli.
— Szkaradne źródło! zawołał młody Bousac wykrzywiając twarz; coś jakby miedzią smakuje, co mi niebardzo wielkie wyobrażenie daje o skarbie!
— Te przeklęte kozy, odrzekł Marsillat, ani kropli mléka nie mają! zamiast się paść, liżą tylko kamienie. Czyliżby przypadkiem złoto zasmakować miały?
Złoto? skarby? zapytał sir Arthur, spoglądając na nich z zadziwieniem.
— Trzeba ci wiedzieć, rzekł Wilhelm de Boussac, że o tém miejscu krąży między ludem téj okolicy podanie gminne. Niepodobna wybić z głowy naszym wieśniakiom, jak Marsillat powiada, że skarb wielki ukrył się w tych miejscach.
— To podanie tak im głowy pozawracało, że o trochę nie szaleją; rzekł Marsillat. Jedni sądzą, że ten skarb pod kamieniami druidów jest ukryty; drudzy znów szukają go cokolwiek dalej, w górach Toul-Sainte-Croix, które oto widać w téj stronie, o milę z tąd odległe.
Anglik spojrzał na ziemię jałową i kamienistą; na krzaki, które przygłuszały wszelką paszę; na wychudłe kozy błąkające się w niejakiéj odległości.