Strona:PL Sand - Joanna.djvu/370

Ta strona została uwierzytelniona.
364

mu w swej prostocie szukać batożka, któren trzymał w ręku. Noc była bardzo ciemna. Kilka tylko gwiazd jeszcze widać był na niebie. Droga coraz przykrzejszą się stawała, będąc zarzuconą skałami, o które biédna Joanna za każdym krokiem utykała.
— Czy nie siądziesz ze mną na konia? — rzekł Marsillat. — Noc się coraz bardziéj ciemniejsza robi, i deszcz w krótce padać zacznie.
— To nic nie znaczy. Mam kapturek.
— Ależ to nie jest przyzwoicie dla młodéj dziewczyny, żeby się tak sama w tym pustym kraju po nocy włóczyła. Gdyby cię jakie nieszczęście spotkało, czy ty wiész Joasiu, że to bym ja był za to odpowiedzialnym? Posłuchajże mię i siadaj ze mną na konia; będziesz prędzéj o pół godziny w Montbrat, i ja to samo.
— Niech pan na mnie nie czeka, panie Leon.
— Otóż właśnie czekać będę na ciebie i towarzyszyć ci ciągle, bo się boję, by cię jakie nieszczęście nie spotkało.
— Cóżby mię takiego spotkać miało?
— A cóżby cię ze mną spotkać miało, czego się tak bardzo obawiasz? Prawdziwie, tak się mnie boisz jak gdyby łotr ów Raguet był ze mnie!
— O nie, panie Marsillat; ja wiém, że z pana człowiek uczciwy; ale wy lubicie sobie żarty robić, a ja dzisiaj mam serce za nadto pełne, abym żartować mogła.
— Nie bój się, nie, moja biédna Joanno, ja żartować nie będę. Czyliż już od roku nie dawałem ci pokoju? Czyliż się możesz choćby o jedno słówko na mnie skarżyć?