Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie I.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.
WIECZÓR U KSIĘŻNEJ TICONDEROGA.





Niebieskooki sęp na ogromnej kanapie i rączka dziwnie miękka, jakby nieprzyzwoita w swej miękkości („gdyby ona tak jak Toldzio kiedyś w lesie próbował w te dni niezapomniane...“ — mignęło coś niejasno. — „Ach, więc to tędy płynie“). Aż do bólu wstydliwa i bezwstydna rączka, wszechwiedząca, jak i oczy. Czego bo się ona w życiu już nie dotykała — a co jeszcze było przed nią w tej sferze. Już mówił:
— Właśnie zdałem przyśpieszoną maturę. Czekam na przyszłość, jak na pociąg na małej stacyjce. Może będzie to zagraniczny ekspres, a może zwykły osobowy gruchot, który skręci na jakąś lokalną linję małych zagmatwań. —
Oczy jej, jak oczy sowy, obracały się, a twarz była nieruchoma. Czuć było w niej cały „żal za beznadziejnie uciekającym życiem“ — pod takim tytułem walca, wykonał przed chwilą wyfraczony, brodaty, długowłosy, zlekka garbaty i jak garbus zbudowany, długopalczasty, kulawy (z powodu nawpół uschniętej nogi), Putrycydes Tengier, lat czterdziestu dwóch, genjalny, oczywiście nieuznany oficjalnie kompozytor.
— Panie Putrysiu — niech pan gra dalej. W muzykę zawiniętą chcę oglądać duszę tego chłopca. Cudny jest tak, że aż wstrętny w tem swojem wewnętrznem zaniedbaniu — mówiła księżna tak nieprzyjemnie, że Genezyp o mało jej w twarz nie uderzył. — Ach, gdybym to zrobił — odwagi nie mam — zaskowyczał w nim dziecinny głosik. Fotele puchły, chłonąc innych gości, którzy zdawali się zanikać i rozpływać we mgle. A był tam ten wielki czciciel Onana, kuzyn Toldzio, już od