Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/187

Ta strona została skorygowana.

której wynik miał się okazać za chwilę. Twarz miał spokojną, tylko bezmiernie zmęczoną i ogłupiałą. Czasem przelatywał dreszcz przez wszystkie mięśnie tej biednej mordy i drgała, jak muskuły bydlęcia odartego prawie że żywcem ze skóry w jakiejś maszynowej jatce fabryki konserw. Przez czarną czeluść otwartego okna dolatywał mokry zapach świeżo skoszonych łąk. (W tej dziurze K. wszystko było blisko, co chwila utykało się nosem w przedmieściach, a właśnie ulica Retoryka była na samej „opuszce“ miasta, jak mówiła Persy.) Gdzieś daleko szczekał pies i na tle tego szczekania, tu blisko, bzykała raz po raz mucha — na jednej nodze w pajęczynie uwięziona — ja wiem. (Tajemnica jednocześności dalekich zdarzeń — jedynie teorja Whiteheada zdaje z tego sprawę, w przybliżeniu, granicznie.) Zamarła cisza promieniała dyszącem oczekiwaniem. Genezyp był zupełnie bezwładny (w znaczeniu erotycznem), ale muskuły ściągnięte miał w jeden węzeł nieznośnego bólu, rozsadzającego wszystko „na potęgę“, bezlitośnie. A tam, w tych miękiszowych głębiach ciała nie ruszało się nic. Persy odkryła oczy i łzawo spojrzała na swój preparat. Uśmiech rozjaśnił jej piękną twarzyczkę — pewna już była przewagi. Ale czegoś było żal — taka dziwna chwila uciekła bezpowrotnie. Żałowała niebezpieczeństw tylko co niewyraźnie antycypowanych, a tak uroczych, bezkresnych obszarów niedokonanych zbrodni, całego uroku życia, który tak czuła biedactwo przed chwilą, tak czuła — a tu nic. Nuda. Smutek. I tylko tyle...?
Zypcio napróżno trudził się starając się wywołać w wyobraźni obraz kwatermistrza — ten stale dotąd działający symbol siły woli i wszelakich przezwyciężeń — napróżno! Pęczniało coś obcego, strasznego, w psychicznych zwojach, niezależnych jakby od ciała. Jeszcze kontakty nie były pozakładane (pracował nad tem w podziemiach „tamten“ —