Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

my pojęcia nawet nie mamy, mimo, że na te rzeczy już narzekamy. Dlatego nie mogę przejąć się tą ideją.
— Mówmy otwarcie: socjalizm czy coś podobnego. Ja już byłem komunistą — nie ty mnie będziesz o tem mówił. Marzyłem o wielkich jakichś wybuchach utajonej energji tych, których wyzwolić może tylko rewolucja. Zwątpiłem w to.
— To nie to — byłeś esdekiem dopóki żył twój ojciec, który tobie nie dawał żyć tak, jak chciałeś. Teraz, kiedy masz już wszystko, zmieniłeś front. U ciebie nie było to na idejowym podkładzie. Nienawiść do rodziny i niechęć do orania i nawożenia twoich dóbr ziemskich, przetransponowałeś na ogólno-ludzkie dążenia. Ja też czasami z nudów, z tego nienasycenia wielkością czegokolwiekbądź, chciałbym być djabli wiedzą czem: wielkim zbrodniarzem, czy włamywaczem nawet, nie tylko komunistą, chciałbym żeby na świecie zrobiła się jakaś straszna kasza, wobec której wszelkie dotychczasowe wojny i rewolucje zdawałyby się nędznemi igraszkami. I w takiej kaszy zginąć — jeśli już nie w kosmicznej, między-planetarnej katastrofie...
— Tak — a jednak przed lufą Azia miałeś chwilkę strachu: widziałem twoje oczy.
Zosia wyprężyła się jak okularnik, nadsłuchując uważnie.
— I cóż to ma do tego. Tak przyznaję to. Na wojnie bałem się też, ale inaczej i nie uciekłem ani tam, ani tu.
— Wojna to zupełnie co innego, mimo, że ani ty, ani ja — co tu ukrywać — nie biliśmy się dla jakiejś idei, a jeżeli nawet, to w bardzo małym proceńcie. Pamiętasz jak zadrościliśmy tym...
— Ach — daj spokój. Na samą myśl o wojnie dostaję drgawek obrzydliwej nudy. Małość tego dlaczegoby można zginąć przeraża mnie.
— No — to już jest lekka przesada, a nawet, po-