Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.

kiem zerwał sznurek, ale hak w nim pozostał. I popłynął dalej (to znaczy wyszedł z sypialni żony z bromem w ręku) jak ryba, niby swobodna, ale mająca w sobie zabójczy kawał ostrego metalu, zarodek przyszłej, przedwczesnej śmierci. „Właściwie Jędrek jest pospolitym zbrodniarzem. Takich jak psy należy…“, myślał, prychając w zimnej wodzie w łazience. „Udało mi się. Nie jest tak źle, jak myślałem. Ale z „coco“ i z tą „przyjaźnią“ skończone“. To wszystko, co popełnił dalej nie zazębiło się o żadną istotną maszynerję jego psychiki — pozostało obce i wstrętne, mimo, że stało się w „tamtym“ świecie. Ale pomimo to stało się psia-krew! Napróżno walczył z narzucającą mu się rzeczywistością winy. Jedno było pewne: przez tę „zbrodnię“ (pomyślał to z pewnem dziecinnem zadowoleniem) zdobył w sobie na nowo dawną miłość dla Zosi.
Jeszcze wszystko było najeżone i potworne, jeszcze pokój jego i on sam nie był „ten“, jeszcze był do połowy w tamtym świecie odwróconego na okropność działania kokainy, ale w każdym razie miał pewność, że za chwilę zaśnie i że kocha Zosię, ją jedyną, tak jak dawniej. Zasnął wreszcie, czytając ze wstrętem nudną apologję homoseksualizmu Gide’a. A kiedy się obudził (o 6-tej wieczorem) i zapalił światło i zobaczył swoją żółtą, atłasową kołdrę taką, jak zawsze, już nie zjeżoną przeciw niemu, pogładził ją, jak ulubionego kota, czy psa. A cały wyrzut sumienia przetransformował według dawnego wzoru na „jeszcze większą“ miłość do żony. Zosia, którą męczyła ostatnia faza niezdecydowania Atanazego, zaczęła go teraz dopiero kochać naprawdę. Mogła sobie na to pozwolić, aby się do niego tak przywiązać, jak chciała. Upływały dni (tylko 3) ciche i spokojne. Było zupełnie dobrze. Tylko miasto burzyło się coraz bardziej od samego dna, a tam u góry przywódcy tłumów wyprawiali dziwne rzeczy. Zapowiadało się nowe pronunciamento.