Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.

to jeszcze poniżej mego upadku. Chcę mieć na ten wypadek, kiedy trzeba będzie skończyć z tem... — zrobił kolisty ruch ręką. — Ale ty wiedząc o tem jak mogłeś... No mniejsza o to. Ja cię rozumiem: chciałeś, abym ja także był w tym twoim raju jako drugi Adam... —
— To już przestaje być rajem. Mam potworne halucynacje... —
— Oddaj mi wszystko, co masz i od dziś koniec. Wyjedziesz z nami dziś jeszcze. Ja cię będę trzymał, będę naprawdę twoim przyjacielem, o ile nigdy niczego podobnego nawet mi nie zaproponujesz.
— Bez ciebie niema chwilowo dla mnie życia. Ale skoro nie — to nie — rzekł Łohoyski, patrząc na niego tak zrozpaczonym wzrokiem, że Atanazy nie wytrzymał i zaśmiał się dziwnym śmiechem: miał przez chwilę wrażenie, że jest demoniczną kobietą. „Nie rozumiem jak one mogą nas brać na serjo w takich chwilach, jeśli wyglądamy tak, jak ten kretyn teraz.“ — Śmiej się — to wcale nie jest zabawne dla mnie — wyszeptał Łohoyski i zakrył twarz rękami.
— A więc koniec i dziś zabieram cię ze sobą na kurację — powiedział twardo Atanazy, tak jakby conajmniej zapraszał Jędrusia do swoich dóbr własnych. — Na jutro obiecuję awanturę wyższej marki, a ja w tem udziału brać nie mogę — no nie mogę. To jest za obce, za cząstkowe, za małe — ja nie wiem. Może wszystko tak właśnie musi się zaczynać, ale ja nie mogę, nie będę i koniec. No? Przyrzekasz? — W oczach Łohoyskiego błysnął jakiś zdrowy blask. Ale postanowienie, nikłe jak iskierka, rozwiało się zaraz w ciemnych zwałach abulji.
— Mogę zresztą wyjechać. I tak nie mam pieniędzy, a od jutra pewno koniec zupełny. Niech płaci sobie pani Prepudrechowa za snobizm. Ale dziś muszę jeszcze. Bez tego nie wyjadę. Zupełny brak woli. Dziś i jutro na miejscu. A od pojutrza rób ze mną co chcesz. O, jakże