Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/391

Ta strona została uwierzytelniona.

zwolę. Zosiu: ratuj mnie“, szepnął, ale była w tem jakaś nieszczerość wobec samego siebie. Wpatrzył się w jaśniejące gwałtownie niebo — zaróżowił się mały stratusik nad horyzontem — już był pomarańczowy, już złoty — wiatr ustał. Z za gór, daleko poza jeziorem, wytrysnęło żółtawe światło i w parę sekund potem wyleciała prostopadle z za widnokręgu oślepiająca kula słoneczna, zalewając żarem i blaskiem cały ten zaczarowany, tajemniczy świat, który zamiast na widno tracić swą obcość, potęgował się jeszcze w dziwnej grozie jasności. Tropikalny dzień bardziej był jeszcze nie z tego świata, niż noc. Atanazy miał wizję innej planety, albo zamierzchłych geologicznych epok. I w tej chwili stanął mu w myśli przykry problem: „Nie wiem kim jestem? Otóż jestem poprostu zwykłym alfonsem — bo jeśli nie mogę jej kochać, jeśli nie mogę sobie na to pozwolić i jeśli zgadzam się zawczasu na obiecane potworności, to nie mogę nigdy zostać jej mężem, czyli jestem poprostu na utrzymaniu. A z drugiej strony dlaczego jakaś ceremonja ma uprawniać do czegoś, co bez tej ceremonji jest świństwem? Tradycja, konwencja społeczna — a więc w zasadzie niema w tem nic złego?“ Nic nie pomogły rozumowania: świństwo nie dało się wyeliminować z tego równania, przy pomocy odpowiednich podstawień, a parametry: bogata Hela i on: biedny alfonsik (może „metafizyczny“?), były nie do naruszenia. A rozstać się z nią teraz nie mógł, nie miał siły. „Trzeba brnąć“, myślał ponuro. „Zobaczymy co będzie. Jednak to jest ciekawe, co ona nowego wymyśli. Ach — gdyby tak na wszystko módz patrzeć z boku, jak dawniej.“ Ale rzeczywistość narzucała się zbyt silnie, aby można ją było w jakikolwiek sposób zmienić na zobjektywizowany artystyczny obrazek.
Schodzili w dół ku wiosce w cichym tłumie pielgrzymów. Hela z bydlęcym zachwytem wchłaniała w siebie piękność świata. Atanazy szedł zamyślony, bezwolny jak