Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Pożegnanie jesieni.djvu/431

Ta strona została uwierzytelniona.

będę z nią nawet przed śmiercią“, pomyślał ostatnim odruchem świadomości.
Nazajutrz zbudził się lekki i wesoły — uśmiechała mu się śmierć w kokainowym zachwycie nad światem. I znowu po odbyciu obowiązkowych godzin werandy udał się do Hlusiów. Jaś czekał na niego, pijany już od rana i zaraz wyciągnął rękę po zabójczy proszek. O 10-tej wybrali się przez Bystry Przechód na luptowską stronę, jak dawniej.

Informacja.

[Atanazy kupił tylko dwie litrowe flaszki wódki, trochę konserw i małą buteleczkę „maggi“. Prócz tego miał kociołek na herbatę, samą herbatę i cukier.]
Kiedy pełzając, prawie na brzuchach przedzierali się przez las u stóp przełęczy, gdzieś koło 2-giej po północy, rozpoczęła się strzelanina na całej lniji. Jedna z kul bzyknęła tuż nad głową Atanazego i ze stukiem (jakby olbrzymi dzięcioł puknął w drzewo) utkwiła w pniu tuż obok. Strzelali na ślepo. I tu miał szczęście Tazio, jak ze słoniem, tygrysem i Sajetanem Tempe. Za godzinę byli już pod przełęczą. Tu Jaś rozwinął znowu kokainową elokwencję i ledwo lazł, zmęczony szalonem biciem serca. Zdębieliby najstarsi „opowiadace“ żeby słyszeli co wypłatał ten zdegenerowany ich potomek...
— Ino wicie coby was hań ci nie chycili — mówił z powagą znawcy, kiedy wyszli na przełęcz i spojrzeli w uśpione w sinym mroku luptowskie doliny. Zaczynał się już świt. Przed Jasiem było jeszcze ze dwanaście godzin czekania, bo za dnia nie śmiałby się przeprawiać przez kordon w lesie. Pożegnali się po południowej stronie grani. Jaś nie pytał o nic — był to w swoim rodzaju dżentelmen. — No, dowidzenia do soboty. A wracajcie zdrowo, to mi dacie jesce tego narkutyku. Straśnie fajna rzec. E — dajcie i teraz na drogę — rzekł żałośnie. Atanazy dał mu ze dwa gramy. „40 powinno wystar-