Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Postanowiła nie ukazać się Łukaszowi. Wytargowała na złych duchach tyle, że niejako zgodziły się na to, żeby go zdala ujrzała. Tak też wobec siebie na to przyzwoliła.
Zobaczy go zdaleka, zdaleka... Czegóż jeszcze? Wie, gdzie on jest. Czyż to mało. To już wszystko.
Gdy minęły godziny biurowe i zaczęło się odwieczerze, Ewa, dla uspokojenia się fizycznie, dla uciszenia zupełnego nerwów, wzięła bardzo gorącą kąpiel. Powróciwszy z kąpieli do domu, poczęła ubierać się, jak na śmierć. Włożyła najczystszą, najpiękniejszą, pachnącą bieliznę i najlepsze a najwytworniejsze swe suknie.
— Należy mężnie żyć i wspaniale umierać... — mówiła sobie wciąż, czesząc cudowne włosy i wdziewając jedwabny stanik. Była gotowa na jakie dwie godziny przed terminem, przed ową godziną straszną i cudną.
Nie wychodziła jednak z domu. Pomimo kąpieli była niespokojna. Tarła wciąż ręce. Zapominała. Gubiła rzeczy i myśli. Przez głowę i jakby przez włosy wiały wciąż dreszcze. Tłukła się w ścianach, jak motyl w skrzynce blaszanej. — Padał jesienny deszcz. Dzień był ohydny.
Krążyły nad ziemią czarne chmury, powłóczyste widma niedoli, głodu i śmierci. Błotne kałuże stały na brukach, a ohydne, ciemne strumienie sączyły się w ściekach. Drzewa pod batem wichru i deszczu sypały na ziemię poczerniały liść, który nogi ludzkie wdeptywały w ziemię. Pnie i konary były oniemiałe, jakby pogrążone w lęku i spodleniu. Park, przez który Ewa dopiero co biegła, ogłuchł oniemiał, zestarzał się i znikczemniał. Szyby w oknie wciąż popłakiwały, zamazane długiemi smugami...