Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 02.djvu/282

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaledwie jakiś piąty, dziesiąty wyraz wpadał do świadomości, lecz wpadał, jak wybuchowy pocisk. Uczuła ściekający wzdłuż ciała spazm szalonej miłości, objęta została przez oślepiającą jej mgłę, przez jej dziką i wiecznie młodą namiętność, przez jej furyę szaloną i pożądanie znajomej rozkoszy... Wdychała słowa listu, wciągała je w siebie oczyma, jak kwiatową woń. Zgłodzona dusza połykała »jego« słowa, słowa prawdziwe, mowę swoją własną, pochłaniała je, jako swój żer. Czytała po raz drugi z góry na dół i znowu... Pewne pytania... Krzyki w piersiach... Usłyszała w uszach jego głos, brzmiący za górami, za morzami...
— Łukasz woła... — marzyła wśród mrowień rozkoszy. — Uwolni mię od Bodzanty. Nareszcie! Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!
Łzy szczęścia, palące jak płomienie, płynęły z jej oczu. Ogień spływał po policzkach, po ramionach...
— Czy pójdziesz pani ze mną? — zapytał Spławski.
— Dokąd?
— Do Niepołomskiego.
— A czyż pan wie, gdzie on jest?
— Oczywiście. To mój przyjaciel.
— A więc pan go widział?
— No, jakże. Toż list...
— Pan go widział teraz?
— Widziałem.
— I on chce mię widzieć? Łukasz Niepołomski?
— Tak.
— Pójdę!
— Dziś.
— Dobrze.