Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/163

Ta strona została skorygowana.

koma chustami, w wielkich butach niebywałego kształtu, jakby pochodzących z epoki mieszkań nawodnych, z wiadrami, pełnemi wody w ręku — o mały włos nie obaliła mię na ziemię... Ukłonił mi się przyjacielsko jakiś żydek...
— O, tu, na piętro — wskazał drogę lokajczyk.
Weszliśmy po drabinie z desek, nadgniłej, okrytej grubą warstwą błota na pierwsze piętro, minęli jakąś sionkę, schodki, znowu sionkę. Znalazłem się wreszcie przed małemi drzwiczkami.
Chłopak zastukał.
— Kto i czego? — zapytano z wewnątrz.
— Ze dwora... — zapiszczał chłopiec, uśmiechając się tajemniczo.
— Właź!...
Chłopak otwarł drzwi i kiwnął zachęcająco na mnie. Stanąłem w progu jakiejś ciemnej nory, podobnej do framugi. Izbę tę oświetlało zakurzone okno, przepuszczające nieco światła, przy którem stał, plecami do drzwi odwrócony, niski i zgarbiony człowieczek i przeważał na szalkach aptekarskich jakiś biały proszek.
— Czego? pytam! — mruknął gniewnie, nie odwracając się.
— Pani powiedziała, że się tu prześpi ten pan...
Stary spojrzał na mnie przez ramię i, nie odwróciwszy się, ważył swe medykamenty w dalszym ciągu. Nastała chwila milczenia, tajemnicą brzemienna...
— Sto djabłów zjadłeś z przesypianiem się twojem!... Gdzie? jak? — zawołał niespodziewanie.
— We dworze miejsca niema... pani mówi...