Strona:PL Stendhal - Czerwone i czarne tom I.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

Słowo to odmalowało mu jego położenie w pięknych kolorach, i uspokoiło go nieco.
— Mam tedy pięćdziesiąt franków miesięcznie. Musi widać pan de Rênal mięć tęgiego stracha. Ale przed czem?
Dociekanie co mogło przestraszyć szczęśliwego i potężnego człowieka, na którego, przed godziną jeszcze, wrzał cały gniewem, do reszty rozpogodziło Juljana. Przez chwilę, czuł się niemal upojony czarem cudnego lasu. Olbrzymie złomy skał zwaliły się tu niegdyś z gór. Wielkie buki wznosiły się prawie tak wysoko jak skały, których cień dawał rozkoszny chłód na parę kroków od miejsc palonych nieznośym żarem.
Juljan wytchnął chwilę, poczem zaczął piąć się na nowo. Niebawem, idąc wąską, ledwie widzialną ścieżką wydeptaną przez pasterzy, znalazł się na szczycie turni, z poczuciem przestrzeni dzielącej go od świata. Uśmiechnął się: stanowisko to było symbolem pozycji, jaką tak żarliwie pragnął osiągnąć. Czyste, górskie powietrze wlało pogodę, nawet radość w jego duszę. Burmistrz był wprawdzie ciągle, w jego oczach, wcieleniem bogaczy i gnębicieli, ale Juljan czuł, że nienawiść jego nie ma, mimo swej gwałtowności, nic osobistego. Gdyby stracił z oczu pana de Rênal, w ciągu tygodnia zapomniałby o nim, o jego zamku, psach, dzieciach i całej rodzinie.
— Zmusiłem go, sam nie wiem jak, do najcięższej ofiary. Jakto! więcej niż pięćdziesiąt dukatów rocznie? Chwilę przedtem ocaliłem się z największego niebezpieczeństwa. Oto dwa zwycięstwa w ciągu dnia; drugie nie jest moją zasługą, trzebaby odgadnąć jego sprężyny. Ale do jutra z mędrkowaniem.
Stojąc na wysokiej skale, Juljan spoglądał w niebo gorejące sierpniowem słońcem. W polu, poniżej, śpiewały koniki polne; skoro milkły, wszystko dokoła stawało się ciszą. Widział u swoich stóp okolicę na dwadzieścia mil wokoło. Z pomiędzy skał, wzbił się nad jego głową jastrząb i zakreślał w milczeniu olbrzymie koła. Oko Juljana goniło machinalnie drapieżnego ptaka. Uderzały go