Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/118

Ta strona została przepisana.

wie morza, mogłem zebrać ich całą masę i to było bez wątpienia wielkiem ułatwieniem.
Druga jednak przyczyna była głębszą i ważniejszą. Ani na chwilę oswoić się nie mogłem ze straszną mą samotnością, i ciągle oglądałem się na około, jak ścigane zwierzę, na wpół z trwogą, na wpół z nadzieją, że ujrzę jaką ludzką postać. Otóż, ze wzgórka po nad strumieniem, spostrzedz mogłem zarysy wielkiego starego kościoła, i dachy domów w Jonie.
A z drugiej strony, po nad nisko położoną okolica, widziałem rano i wieczór wznoszący się dym, jak gdyby z domostw w głębi lądu. Mokry, zziębnięty i osamotniony, przyglądałem się temu domowi, bliski szaleństwa na myśl o domowem ognisku, i o towarzystwie ludzi.
Chociaż widok ten powiększał moje cierpienie, jednak podtrzymywał nadzieję, i zachęcał do żywienia się obrzydliwą, surową rybą, oraz ratował od rozpaczy, wobec naokół martwych skał, ptactwa, deszczu, i morza! Tak jest, podtrzymywał nadzieję: zdawało się przecież niemożebnem, abym miał umrzeć na brzegach mego rodzinnego kraju, wobec widoku na bliską wieżę kościelną i na dym ludzkich mieszkań.
Lecz minął dzień drugi, a pomoc nie nadeszła. Dopóki trwało dzienne światło, chciwie wyglądałem jakiegoś czółna z ludźmi. Deszcz ciągle padał, a ja układłem się na noc cały mokry, i z okrutnym bólem gardła, tem tylko trochę pokrzepiony, że choć zdale-