Strona:PL Tadeusz Chrostowski-Parana.pdf/176

Ta strona została uwierzytelniona.

nie nieprzyjaciół, a co jeszcze ważniejsze — przyjaciół, tedy najście kapangów nie miałoby żadnej racji.
Wyszedłem tedy spokojnie przed domek i zawołałem do strzelających:
— Bójcie się Boga! poco tak marnujecie amunicję? Chyba wam z nieba nie spada, jeno trzeba drogo za nią płacić na wendach!
W odpowiedzi usłyszałem śmiech. Okazało się, że to znajomi (z nich jeden z Imbuialu) kupą walą do mnie. Chcieli mię nastraszyć strzałami, niezbyt się to jednak udało; natomiast nastraszyli sąsiadów, którzy, sądząc, że nadeszła ostatnia moja godzina, hurmem sypnęli na pomoc przez kolczaste krzaki z wielką szkodą swych ineksprymabli.
Na miłej pogawędce czas upływa szybko. Nikt z nas nie przeczuwał, że nadchodzi jedna z najstraszniejszych w historji burz dziejowych, która miała wstrząsnąć i obrócić w gruzy trony największych w świecie mocarzy. Nie przypuszczaliśmy też wcale, że wypadnie nam wszystkim przywdziać szare mundury żołnierskie, by bagnetem bronić całości dalekiej ojczyzny...
Zaimponowały mym gościom rezultaty mej pracy. Piętrzyły się skrzynie cedrowe, a w nich w zalutowanych w celu ochrony od pasorzytów blaszankach mieściły się setki starannie otulonych bibułką okazów. Skrzynie były już