Strona:PL Tadeusz Chrostowski-Parana.pdf/226

Ta strona została uwierzytelniona.

Nastąpiła dla mnie chwila nader męczącej pracy: trzeba było wyszukać odpowiednie miejsce do rozbicia namiotu i na miejsce to poprzenosić rzeczy. Zacieniony pagórek na skraju lasu z widokiem na Iguassu, która jest tu dosyć wąska i różni się niewiele od Rio Negro, nadawał się na ten cel znakomicie. Wyciąłem tedy kordelasem (faca)[1] ścieżynę od wzgórka do pozostawionych rzeczy i rozpocząłem przenoszenie pakunków. Dzień był niezmiernie upalny, na niebie ani jednej chmurki, słońce prażyło niemiłosiernie, gdyż trzcina i osoka, w których wyciąłem moją drożynę, nie dawały najmniejszego cienia, to też dźwiganie rzeczy zmęczyło mnie niewypowiedzianie. Pot występował tak obficie, iż ściekał strumieniem po twarzy, zalewając oczy. Nigdy jeszcze w życiu nie byłem tak strudzony: gdy wlokłem ostatni pakunek, czułem, że robię to resztkami sił i że za chwilę padnę. Dowlokłem się jednak i zdyszany, zziajany leżałem długo, chwytając piersiami powietrze, jak wyciągnięta z wody ryba. Wspomniałem wówczas pustynie afrykańskie i długi, nieprzeliczony szereg czarnych tragarzy, którzy również zziajani i spoceni, jak ja obecnie, dźwigają nietylko żywność, odzież i sprzęty „wielkiego pana“, lecz i własną jego osobę.

  1. Wym. faka.