Strona:PL Tetmajer - Anioł śmierci.djvu/29

Ta strona została skorygowana.

Rdzawicz patrzał przed siebie. Wydawało się, jakby w nim coś zamarło. Nagle porwał się z sofy, usiadł i krzyknął gwałtownie:
— Nie można tak! Nie można tak! Nie można się tak dać zarzynać. Pójdę do niej! Zaraz, w tej chwili! Każdego innego mogła odepchnąć, ale nie mnie — ona! Która godzina?... To nie może być... To był chwilowy szał, kaprys jakiś straszny... Pójdę do niej...
— Ależ jej już tu niema — przerwał mu Tężel. — List przed trzema dniami pisany, a pisze, że nazajutrz wyjeżdża.
— Pokaż.
Tężel podał mu list.
— Prawda... Ale nie, nie, ręczę ci, że ona tu jest. To jest szalony kaprys. Ręczę ci, że ona tu jest.. Pójdę do niej. Mniejsza o to, że późno, nieraz później przychodziłem. Zresztą co mi tam! Co mi tam wszystko!
Zerwał się, przebrał z gorączkowym pośpiechem z podróżnego ubrania i zarzucił paltot.
— Iść z tobą? — spytał Tężel.
— Chodź.
Przez całą drogę nie mówili do siebie ani słowa. Rdzawicz, w którym widocznie chwilowa gorączka opadła, gryzł gałkę od laski. Tężel jechał pochylony, włożywszy dłonie między kolana.
Przed bramą siedział stróż. Znał on Rdzawicza, któremu nieraz bramę otwierał, i ukłonił się.
— Czy to panna Tyżwiecka wyjechała? — spytał Rdzawicz.
— Wyjechała, proszę wielmożnego pana.