Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/197

Ta strona została przepisana.
XLI.

Za chwilę Maslowa weszła drzwiami bocznemi. Podszedłszy cicho do Niechludowa, zatrzymała się i z pod oka spojrzała na niego.
Twarz miała chorobliwie nabrzękłą. Pierścienie ciemnych włosów wymykały się z pod białej chustki, tylko błyszczące, czarne, skośno oczy świeciły dziwnym blaskiem.
— Można tu rozmówić się — rzekł nadzorca i oddalił się.
Niechludow postąpił ku ławce, stojącej przy ścianie. Maslowa spojrzała pytająco na pomocnika nadzorcy, a następnie, ruszywszy ramionami z podziwu, poszła za Niechludowem i siadła obok niego na ławce, poprawiając spódnicę.
— Rozumiem, że pani trudno przebaczyć mi — rzekł Niechludow przez łzy — ale jeśli trudno naprawić przeszłość, zrobię teraz wszystko, co mogę. Mów pani.
— Jakim sposobem pan mnie znalazłeś? — rzekła, nie odpowiadając na zapytanie i niby patrząc, niby nie patrząc na niego swemi skośnemi oczyma.
— Boże dopomóż mi, naucz mnie, co mam czynić! — mówił sam do siebie Niechludow, patrząc na jej twarz tak obecnie zmienioną.
— Trzy dni temu byłem przysięgłym, jak sądzono panią. Pani mnie nie poznałaś?
— Nie poznałam. Nie było czasu poznawać. Zresztą nie patrzyłam — odrzekła.
— Dziecko miałaś — zapytał, i uczuł, jak twarz mu się zarumieniła.
— Chwała Bogu wkrótce umarło — krótko i gniewnie odrzekła, odwracając twarz od niego.
— Dlaczego? na co?
— Ja sama chora byłam, tylko co nie umarłam — odpowiedziała, nie podnosząc oczu.