Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/172

Ta strona została przepisana.

a tymczasem deszcz leje, śnieg sypie, grad pada! Szkaradne morze! Tamaulipas popłynie tamtędy. Beczułka ma grubą pokrywę na zawiasach, ale bez zamku, ani kłódki. Jak pan widzisz, można pisać do swoich przyjaciół. Listy z pewnością dojdą do miejsca swego przeznaczenia.
— A to zabawne, mruknął Clubin zamyślony.
Kapitan Gertrais Gaboureau obrócił się do swojej butelki.
— Złość mię kierze na myśl, że ten niecnota Zuela napisze do mnie, wrzuci list do beczułki w Magellanie i że za cztery miesiące otrzymam bazgraninę tego łajdaka. — Ale, kapitanie Clubin, czy w istocie jutro odjeżdżasz?
Clubin, pogrążony w pewnego rodzaju somnambulizmie, nic nie słyszał. Kapitan Gertrais powtórzył pytanie.
— Niewątpliwie, kapitanie Gertrais. To mój dzień. Muszę jechać jutro rano.
— Będąc na pańskiem miejscu, nie jechałbym. Kapitanie Clubin, skórę psów zdaleka czuć wilgocią. Ptactwo od dwóch nocy krąży około latarni morskiej. Zły to znak. Mój barometr także nic dobrego nie wróży. Mamy drugą kwadrę; w takiej porze wilgoć jest największą. Przed chwilą widziałem, jak biedrzeńce zamykały listki, a łodygi koniczyny sterczały w górę. Glisty wyłażą z ziemi, muchy kąsają, pszczoły nie oddalają się od ulów, wróble odbywają narady. Z daleka dochodzą dźwięki dzwonów. Dziś wieczór słyszałem, jak dzwoniono na Anioł pański w St. Lunaire. A przytem słońce zaszło za chmury. Będzie jutro gęsta mgła. Radzę panu nie jechać. Bardziej lękam się mgły, niż huraganu. Oj, te mgły — chytre to i podstępne.

Koniec tomu pierwszego.