Wiadomo, że gdy Jan Bart chciał zelżyć ocean, nazywał go Anglikiem.
Zatarasowawszy cieśninę Gilliatt zajął się krypą. Popuścił dostatecznie liny obu kotwic, by krypa mogła podnosić się wraz z przypływem morza. Gilliatt nie dał się wziąść niespodzianie; wszystko było przewidziane. Człowiek, znający się na rzeczy, poznałby to po dwóch blokach osadzonych ukośnie z tyłu krypy, a przez które przechodziły dwie liny, końcami połączone z kółkami dwóch kotwic.
Tymczasem przypływ wzrastał; doszedł już do połowy; w takiej chwili nawet łagodne uderzenia fal jego są silne. Spełniło się to, co Gilliatt przygotował. Fale gwałtownie toczyły się ku zaporze. Zewnątrz było parcie, wewnątrz wsączanie się. Gilliatt wynalazł coś w rodzaju kaudyńskiego jarzma na morze. Przypływ był zwyciężony.
Groźna chwila nadeszła.
Szło teraz o spuszczenie maszyny do łodzi.
Przez niejaki czas Gilliatt stał zamyślony, oparłszy czoło na lewej ręce, a łokieć jej na dłoni prawej.
Potem wszedł na pudło Durandy, którego jedna część, maszyna, miała się oddzielić, a reszta pozostać.
Przeciął cztery pętle, któremi do prawego i lewego boku Durandy przymocowane były cztery łańcuchy od komina. Pętle te były z powrozów, łatwo więc sobie z niemi nożem swym poradził.