Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 206.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nie tych myszy w Janiołowej stodole, na boisku.
Ani się opatrzył, choć pomału szedł, jak się ujrzał w samym środku wsi pośród osiedli na drodze, prowadzącej wprost ku kościołowi.
Ludzi nijakich nie spotykał, poszli już na sumę. A kto został, to się modlił w chałupie na książce, albo pacierze z pamięci szeptał, nie umiejąc czytać, albo i spał w jakim kącie na jakimś barłogu, rad, że w niedzielę może odespać tydzień zmitrężony.
Cisza była niewzruszona. Świętowało wszystko. Jesień zamierającym uśmiechem patrzała od pól. Po białych, pustych ścierniskach snuło się, jak omamienie, niknące w oczach babie lato, pobłyskiwało do słońca nitkami, czasem zasrebrzyło się całem polem przędzy rozetkanej misternie na ścierni lub zalśniło niby woda stojąca na młakach. Słońce przetaczało się nizko ponad wierchy, świeciło jasno, a nie grzało, zdawało się taflą lodu, w której odbija się pełnem światłem ukryte kędyś rzeczywiste słońce.
Coraz częściej spotykane domy koło drogi zasłaniały oczom Franka ziemię i pół nieba. Znalazł się wreszcie u kościoła. Nie zatrzymywał się w rynku ani przy sklepach kramarskich, bo widział z pustki, jaka była wszędzie, że już ludzie dawno poprzechodzili na sumę. Przyspieszył kroku, minął furtkę i przepchał