Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.
— 121 —

korzyć i zaćmić. W domu obywała się byle czem, kuchnią niewiele lepszą od chłopskiej, ubraniem nicowanem i przerabianem po kilka razy, kawą paloną z grochu, albo z żyta, byle oszczędzić i mieć pieniądze na kosztowne kształcenie dzieci zagranicą, na zbytkowne graty, na lokai, którzy całe dnie wysiadywali w przedpokoju, na powozy i konie najpiękniejsze w okolicy, na wspaniałe przyjęcia, jakie urządzali dwa razy do roku, i na które spraszali całe dalsze i bliższe sąsiedztwo. Wtedy było wszystko po magnacku.
Józia się podniosła i poszła razem z Fifiną.
W stołowym siedział już mąż, wysoki, przygarbiony nieco pracą, mężczyzna o łagodnej twarzy, i rozmawiał z młodym praktykantem, obywatelskim synem z Krakowskiego, zapalonym myśliwym i gospodarzem, który w Ługach przechodził praktyczną szkołę gospodarską.
— Panie Zygmuncie, mam ukłony dla pana.
— Wolno wiedzieć, kto o mnie pamięta? — zapytał Zygmunt, zwracając ku niej swoją piękną, arystokratyczną twarz, spaloną przez słońce na bronz.
— Zgadnij pan.
— Nie domyślę się, z pewnością się nie domyślę, ale to była kobieta, nieprawdaż?
— O tak, i bardzo piękna. — Założyła binokle, bo jej żółte oko zaczęło drgać newralgicznie na wspomnienie tej pięknej.
— Znam tylko jedną, zupełnie piękną kobietę w Polsce, moją kuzynkę, Jadzię Witowską: ale ta