Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.
— 218 —

— Tak, to niebezpiecznie, skończy pan pod kołami, bo albo w pociągu, albo zdaleka od niego — zawołał energicznie Orłowski, chwytając brodę zębami, i rzucił się w gorącą dyskusję.
— Proszę panienki, państwo z Krosnowy przyjechały — zameldowała Janowa.
Orłowski wyszedł z Janką. Głogowski tylko chodził dalej naokoło stołu i myślał:
— Co to jest, to nie ta dawna Orłowska! Spokojna, zimna, uroczysta, jak bogata panna na wydaniu; czyby ją choroba tak przemieniła! Do djabła, niech zdechnę, ale mi ją skleili na inny fason, na podły fason.
Nie miał już czasu więcej myśleć, bo go Orłowski zabrał i wiódł przedstawić Grzesikiewiczowi. Już zdaleka szeptał: bardzo mi przyjemnie — szastał nogami i rzucał głową, jak koń ściągany zbyt mocno mundsztukiem.
Grzesikiewiczowa siedziała na fotelu uroczyście, odrzuciła nieco przydługi tren swojej mantynowej, błyszczącej i twardej, jak blacha, sukni, żeby się nie wygniotła, poprawiła starannie czarny, koronkowy czepek na głowie, sprawdziła, czy tkwią w uszach olbrzymie kolczyki bursztynowe, w formie gruszek, które się opierały już o ramiona, i bardzo cicho mówiła do Janki, bo jej wrodzona nieśmiałość spotęgowała się jeszcze obecnością Głogowskiego i tym świątecznym strojem, w jaki ją Józia zmusiła dzisiaj się ubrać.
— Nie mogliśmy wcześniej przyjechać, bo Józia była.