Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.
— 230 —

obrazku szopenowska melancholja i smutek. Wyobrażałam sobie autora, że musi mieć jasne, bujne włosy, jak pan, że musi być dobry, smutny i cierpiący.
— Na żołądek i nerki — wtrącił cicho. — Spotkał panią pewien zawód, bo nie jestem dobry, a jestem bardzo wesoły i niecierpię melancholji — mówił ironicznie.
Patrzyła na niego szeroko otwartemi oczyma i z głęboką przykrością słuchała objaśnień.
— Panno Janino! — zwróciła się Grzesikiewiczowa do Janki, która usiadła przy niej na chwilę. — Czem jest ten pan? — wskazała Głogowskiego.
— Literat, pisarz — tłumaczyła cicho.
— Pisarz? ze dwora jakiego, czy z kolei?
— Nie, to, widzi pani, taki pisarz, co układa i pisze książki...
— Naprawdę taki, co to książki pisze!... Ale on na pobożnego wcale nie wygląda...
— Do nabożeństwa książek nie pisze — mówiła już zniecierpliwiona jej naiwnością.
— A ino jensze, takie do uczenia, co się to Jędruś w klasach uczył...
— Nie, powieści, dramata, krytyki...
— To niby takie historje, kiej o Magielonie! Aha, rozumiem! To pewnie i gazety pisze?
— Pisze — zakończyła krótko. — Pani Zofjo! zaziębi się pani! — zawołała do Zosi, która otworzyła lufcik i wychyliła głowę na peron, bo Staś, nie mogąc zejść ze służby, co parę minut wychodził z kancelarji, spacerował pod oknami i uśmiechał się słodko