go poufale nazywał Orłowski, pomimo pewnego wykształcenia, zresztą czysto specjalnego, był zupełnym barbarzyńcą w bliższych stosunkach.
— Wytresuje mnie pani, jak konia dzikiego — usprawiedliwiał się nieraz i całował po rękach.
Czyniła mu uwagi nieraz bardzo szorstko, bo ją irytowało jego nieuctwo i Andrzej obiecywał poprawę, ale w duchu było mu to obojętnem, wprost niebardzo rozumiał, czego ona chce i dlaczego. Gospodarstwo pochłaniało wszystkie jego siły i władze i zresztą tak był zakochany, że resztę spełniał prawie odruchowo, automatycznie. Pociągała go coraz więcej tem, że wobec niej czuł się onieśmielonym i że była dla niego jakąś istotą wyższą, był z niej dumny.
Rozumował nieraz sobie, że do ich bogactw potrzeba takiej właśnie, jaką ona jest, przedstawicielki, takiej „pani“, jak ją określała jego matka. Codziennie jeździł do Bukowca i codziennie powracał do domu więcej upojony i szczęśliwszy i nieraz późno w nocy siedział u matki i opowiadał jej o Jance nieskończone szczegóły, albo jechał do Witowskich i przed panną Jadwigą spowiadał się do dna. Żył w gorączce przygotowań przedślubnych, nie zważając na szpilkowe i nieraz bardzo bolesne słowa Józi, która teraz często przyjeżdżała do Krosnowy i z nienawiścią i z żalem przyglądała się restauracji wnętrza pałacu.
— Królewskie mieszkanie!.. i dla kogo?.. — szepnęła raz drwiąco.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.
— 40 —
![](http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/f/f6/PL_W%C5%82adys%C5%82aw_St._Reymont_-_Fermenty_02.djvu/page44-1024px-PL_W%C5%82adys%C5%82aw_St._Reymont_-_Fermenty_02.djvu.jpg)