Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.
— 121 —

— Ano, to możebyśmy, panie dobrodziejski, się tego i owego przestrzelali, to zobaczyłbyś pan, czy ja zawsze pudłuję.
— Dobrze, mogę pana przestrzelić, ale uprzedzam, że pan spudłujesz.
Rzucili się pomiędzy nich, bo do pojedynku nie było najmniejszego powodu i załagodzili.
Zaraz pożegnał się i odjechał z Grzesikiewiczem. Co, czy nie cudak?
— Tak, na tem szarem tle rysuje się jego indywidualność nieco za jaskrawo — odpowiedziała Janka, przypominając sobie tę szaloną sannę i to, co słyszała o nim.

Nazajutrz, gdy w czwórkę krakowską, zaprzągniętą do sanek, jechali do Stabrowskich, znowu się jej przypomniał.




XI.


U Stabrowskich zastali kilka osób: ksiądz dziekan, który często zaglądał na partyjkę, siwy, stary, z piękną twarzą biskupa rzymskiego; jakiś szlachcic szpakowaty z okrągłym brzuszkiem i sumiastemi wąsami i z cerą tak spaloną, że była podobna do szafranu nierozpuszczonego. Sam Stabrowski, przystojny brunet, z postawą, sztywnością, z faworytami lorda i z monoklem w oku. Matka Stabrowskiej, typ szczątkowy tych cichych,