Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.
— 251 —

nic w świecie nie chciałby się z nim spotkać. Uciekał przed nim, miotany nagle zrodzoną nienawiścią i zarazem prawie zabobonną trwogą.
— Bosiak! Złodziej! Pasorzyt! — pluł wzgardliwie, sam nie wiedząc dlaczego, a równocześnie owładały nim z taką siłą przypomnienia niedawnej przeszłości, że odprawił dorożkę przy moście i poszedł nad Sekwanę. Oglądał się trwożnie i z uczuciem niezmiernej ulgi zanurzał się w ciemność i ciszę wybrzeży. Noc już była zupełna i znowu mżył drobny, gęsty deszczyk.
Czarna, wezbrana rzeka, potrząśnięta spienionemi grzywami, które jak białe mewy opadły na fale, toczyła się z głuchym bełkotem i gniewnie biła w kamienne ściany. Przez krwawe obręcze mostów przepełzały niekiedy statki, niby potworne stonogi, zbrojne żądłami świateł, wżerających się w ciemności. Jakieś gmachy, jakieś wieże, jakieś majaki wznosiły się czarnemi widmami nad mrowiem świateł i linją wybrzeży. A różnemi tunelami ulic spływał nieustanny, daleki huk miasta. Józio, wsparty o balustradę mostu, brodził oczami w nocy i myślał, co się tam stało nazajutrz po jego wyjeździe? Jakie tam osłupienie musiało zapanować? Jaka zgroza padła na wszystkich i rozlała się po całej linji, po stacjach, bufetach i peronach!
— Może już nawet ogłosili w gazetach!
Jakiś zegar wydzwonił ósmą, deszcz padał coraz gęstszy i zimniejszy, chłód go przejmował, że postawił kołnierz i włożył rękawiczki.