Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 019.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Dopiero, gdy Jan wyszedł, pozostawiwszy herbatę na stole, a on został sam na sam z ojcem, wysunął się ze swej kryjówki.
Pan Tytus siedział na fotelu przed biurkiem; nie pisał nic; fotel odsunięty był daleko, a żaden papier nie leżał nawet na wierzchu. Pan Tytus, z rękoma założonemi na kolanach, siedział zwrócony ku oknu, tak, że ostatnie promienie dnia padały na twarz jego, osłupiałą wyrazem gniewu i cierpienia. Pokój zasłany był dywanem, a kroki dziecięcia ciche; nie dosłyszał ich, uczuł tylko, jak usta syna przylgnęły mu do ręki.
I wówczas doznał niepojętego uczucia żalu, dochodzącego do wściekłości i wstrętu, który budził się w nim teraz, wobec każdego serdecznego słowa i każdej pieszczoty. Uczucie to było czysto instynktowne, nowe dla niego samego i niezwalczone, jak instynkt każdy o pierwotnej naturze.
Nie posiadał on subtelnie wyrobionej inteligencyi, zdolnej pojąć cudze wrażenia; nie posiadał wyrobionego serca, coby współczuło każdej boleści; nie posiadał także wyrobionego poczucia ojcowstwa, coby wskazywało mu zdwojone obowiązki wobec katastrofy domowej.
On wiedział tylko, że miłość jego odpłacono niewiarą, ufność — zdradą; że cierpiał szalenie, i odpowiedzialność za cierpienie zrzucał na dodatnie czynniki; serce jego zamknęło się nagle miękkim uczuciom.
— Czego tu chodzisz? czego chcesz? — zapytał szorstko, usuwając rękę od ust dziecinnych.
Oczy dziecka, pełne wielkich łez, zwróciły się ku niemu, proszące i trwożne.
— Tato! tato! — szepnęło, zdobywając się na odwagę — powiedz mi, gdzie jest mama? ja chcę pójść do mamy!