Strona:PL Waleria Marrené-January tom II 109.jpeg

Ta strona została skorygowana.

rając siły wobec natężenia bólu, spojrzał na niego z tą dumą, co to jest ostatnim puklerzem nieszczęścia, i czekał.
— Byłem niegdyś w dobrych stosunkach z Januarym — wyrzekł Konrad — jeśli pan jesteś sam tutaj, to w obecnej chwili potrzebujesz przyjaznej ręki; przyszedłem ofiarować ci moją. Nazwisko moje nie będzie ci obcem.
Wymienił je.
Lucyan chciał przemówić; w piersiach brakło mu głosu, tylko uścisnął rękę wyciągniętą ku sobie.
Weszli obadwaj do hotelowego pokoju.
— Czy pan znasz tu kogo? — zapytał Konrad, przystępując wręcz do przedmiotu, który go zajmował.
Słowo to wyrwało Lucyana z bolesnego osłupienia, przywołując do poczucia rzeczywistości.
— Potrzeba mi dwóch sekundantów — wyrzekł gorączkowo, bo w tej chwili, ponad wszystkiemi uczuciami, które nim miotały, zagórowało namiętne pragnienie zemsty, krwi człowieka, który śmiał sponiewierać to, co on posiadał najświętszego na ziemi, zamknięcia na zawsze tych ust, które miotały takie potwarze.
— Byłem świadkiem obrazy, gotów jestem być jednym z nich. Czy znasz kogo więcej? Czy też mam się postarać o drugiego?
W chwilach gwałtownych wstrząśnień moralnych, każdy określony rzeczywisty przedmiot stanowi błogosławioną dywersyą. Myśl młodego człowieka skierowała się do pojedynku i odzyskała swoją działalność. Naturalnie, teraz zamierzył zwrócić się do Ignasia. Pojedynek nie mógł zostać tajemnicą dla niego, choćby nawet Lucyan nie szukał jego pomocy. Zresztą musiał uszanować jego przyczynę, musiał zrozumieć, że syn Heleny, a wychowaniec Januarego, nie mógł inaczej postąpić.