Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 080.jpeg

Ta strona została skorygowana.

— Jednem słowem: potrzebujesz mnie...
— Za pozwoleniem! potrzeba jest zobopólną; ty znów potrzebujesz organu...
— Mam koncesyę na założenie go na własną rękę.
Karol przygryzł wargi, pod wąsikiem starannie wymuskanym.
— Cóż znaczy koncesya? tu trzeba kapitału, a o kapitał na podobnie ryzykowne przedsięwzięcie trudno. Masz majątek, wiem o tem; ale nie masz go w gotowiźnie pod ręką. Zresztą, jest tu cała materyalna część przedsiębiorstwa, tak zwane gospodarstwo pisma, rzecz nudna i drobiazgowa, do której, daruj mi, nie jesteś bynajmniej stworzony. A przy tem dwa organa podobnych tendencyj utrzymać się nie są w stanie.
— Nie przeczę temu; są trudności, ale ja się ich nie lękam i pójdę na przebój, skoro tak postanowię.
— A od czegoż zależy to postanowienie?
— Od tego, czy przyjmiesz lub nie, moje warunki współpracownictwa.
Dotąd zdawało się Karolowi, że to on przynosił warunki, teraz przekonał się, że one mu będą podyktowane. — W położeniu jednak, w jakiem się znajdował, nie uważał za stosowną sprzeczki o słowa.
— Ha! — szepnął, usiłując ocalić jeszcze cośkolwiek, — nie będę ukrywał przed tobą, że „Hasło“ nie stoi tak świetnie, jak się tego można było spodziewać; przecież współpracownikom swoim zapewnia warunki materyalne, lepsze od innych pism.
January skinął ręką niedbale; osobisty majątek, jaki posiadał, chociaż szczupły, starczył zupełnie jego skromnym potrzebom; ubóztwo jego było dobrowolne, twardość nawyknień nie pochodziła z konieczności. Szczycił się tem,