Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

Mowa jego była urywaną, gwałtowną; twarz czerwieniła się i bladła.
— I cóż ztąd? pomimo myśli naszych fakta się spełnią — szepnął ponuro hrabia.
— Nie! przysięgam! nie spełnią się, nie spełnią nigdy — wyrzekł Wilhelm.
Ojciec wzruszył ramionami ze spokojną pogardą. To doprowadziło syna do ostateczności; potrzebował wściekłość swą wywrzeć na kimś.
— On zapomniał jak widzę — zawołał — że ja żyję i że go nienawidzę; on sądzi że ma tylko do czynienia jak dotąd z niedołężnym starcem.
Hrabia był zabitym moralnie. Przed chwilą zdawało się, że ten człowiek wychylił już do dna czarę upokorzenia i rozpaczy, że nic go już dotknąć nie zdoła; a jednak na tę obelgę rzuconą przez syna, twarz jego z bladej przybrała trupią barwę. Zerwał się z miejsca, i jakby opanowany uczuciem własnej niemocy, opadł znów na krzesło.
— Masz słuszność — szepnął — przestało mi się powodzić. Ale syn nie słuchał go, i może nie był w stanie zrozumieć boleści dźwięczącej pod gorzką ironją tego słowa.
— Trzeba było — mówił dalej Wilhelm — oddawna chwycić się stanowczych środków, nie dozwolić rozpoczęcia tego procesu, który aż nadto już ma rozgłosu. Czyż nie powtarzałem tego ciągle, co