Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/161

Ta strona została przepisana.

w jego raporcie: Lauret kupiec win i Masson perukarz i fryzyer, obaj na ulicy Garanciere. — Zanotuję sobie te nazwiska.
Filip napisał je rzeczywiście na czystej stronnicy swego memoryałn, poczem opuścił gabinet sędziego śledczego z doktorem Gilbertem i Raulem.
Wszyscy trzej udali się na ulicę Garancière, w celu rozpoczęcia śledztwa, które, jak wiemy, nie mogło doprowadzić do żadnego rezultatu.
— Mieliśmy nadzieję schwytać potwarcę, i znowu nam się wymyka!! rzekł Raul z gniewem, kiedy śledztwo to zostało ukończone.
— Uspokój się — odrzekł Gilbert, bez przekonania — pozwólmy teraz działać agentom szefa Bezpieczeństwa. Być może będą szczęśliwszymi od nas. Co do mnie powracam do Morfontaine. — Przysyłajcie mi depeszę, natychmiast, gdyby stało się cośkolwiek, coby wymagało mojej obecności w Paryżu.
Zniechęcenie doktora Gilberta było widocznem.
Czuł, że traci grunt pod nogami, wśród tych ciemności otaczających tajemnicę Pontarmè, a zarazem i nadzieję znalezienia kiedykolwiek rozwiązania zagadki.
Raul straciwszy już energię konieczną do prowadzenia dalej walki, postanowił pozostawić kuzynowi zadanie wyszukania nici przewodniej.
Tego właśnie pragnął Filip.
Znalazł się odtąd panem pola bitwy.
— Czy nie pojedziemy zdać sprawę ciotce o ujemnych rezultatach naszej podróży do Morfontaine? zapytał pan de Challins...
— Pojadę wkrótce do mojej matki do Bry-sur-Marne... odrzekł Filip.
— Z wielką przyjemnością towarzyszyłbym ci... Czy miałbyś coś przeciwko temu?
Baron de Garennes nie śmiał odmówić.
Miał jednak wielką do tego ochotę, gdyż chciał zanim Raula zawiezie do Matki, dowiedzieć się o wszystkiem co się stało w Bry-sur-Marne, podczas jego nieobecności.
Lecz odmówić było niepodobna.
Otóż udając, że go to nic nie obchodzi, zawołał z pośpiechem:
— Cóżbym mógł mieć przeciwko temu, kochany kuzynie! Przeciwnie bardzo będę szczęśliwy mieć ciebie za towarzysza podróży, a i matka zachwycona będzie twoją wizytą. — Jutro niedziela, pojedziemy więc do Bry-sur-Marne, jutro.
Paulowi twarz się wypogodziła.
— O której godzinie wyjedziemy? zapytał.
— Tak, ażeby przyjechać tam na śniadanie: Bądź na dworcu Wschodnim o dziesiątej rano.
— Będę. — Czy razem zjemy obiad dziś wieczorem, mój drogi Filipie?
— Nie, mam mnóstwo interesów, i nie wiem kiedy będę wolny. Zobaczymy się jutro.
— A więc do jutra, i dziękuję ci po tysiąc razy, za poczciwą pomoc, którą mi okazujesz. Bez ciebie dawno już straciłbym głowę wśród tego labiryntu.
— Zarówno jak i ty interesowanym jestem mój kuzynie, w wyjaśnieniu tej sprawy.
— Tak jest, przez przywiązanie do mnie.
— A także przez egoizm.
— Jakto.
— Zarówno jak i ty byłem posądzany.
— Jakto? posądzany, ty! Przez kogo?
— Ależ przez doktora Gilberta, — zapytaj go... Odpowie ci szczerze, że on pierwszy był moim oskarżycielem.
— Przypuszczając to, — dowiodłeś przez te dwa dni któreśmy razem z nim spędzili, że się mylił.
— Dowód ten wtedy dopiero będzie zupełnym, kiedy prawdziwi winowajcy, człowiek o czerwonych włosach i jego wspólnik, będą pod kluczem. Miejmy nadzieję, że to wkrótce nastąpi.
Dwaj kuzynowie zamienili uścisk ręki i rozstali się.
Filip zamiast udać się odrazu na ulicę Assas, wszedł do biura telegraficznego i wysłał depeszę następującą:

Bry-sur-Marne, z Paryża — Villa Róż“.

Pani baronowa de Garennes“.

Przyjadę jutro na śniadanie z Raulem“.

— Wiedząc o tem naprzód, myślał — matka moja będzie się pilnować.
Po wysłaniu depeszy, młody człowiek udał się do swego mieszkania.
Vendame oczekiwał go.
Pan i lokaj, obawiając się tajemnego nadzoru, nie śmieli zamienić ani jednego słowa przez cały czas pobytu w Morfontaine, a jednak uczuwali potrzebę powiedzenia sobie nawzajem wielu rzeczy.
— Nakoniec, panie baronie, jesteśmy sami! zawołał Julian Vendame, wchodząc za Filipem do gabinetu. Możemy swobodnie pogadać! Pan baron był tam prawdziwie zdumiewający! byłem osłupiały z zachwytu! A ze mnie czy pan baron zadowolony.
— Wcale dobrze się trzymałeś. — Mogę cię tylko pochwalić.
— Nie ma wątpliwości, żeśmy urządzili wybornie tego doktora, żeby go raz dyabli wzięli, był on naszym wrogiem! odrzekł Julian. — Podejrzywał nas, zastawiał na nas sidła! Ale napotkał na lepszych od siebie... Wzięty kompletnie na kawał, ten policyant amator!! Teraz nie ma się już czego obawiać.
— Podejrzenia są usunięte, przyznaję, ale nie należy się jeszcze tak bardzo uważać bezpiecznymi i głosić zwycięztwo.
— Pan baron pozwoli mi zapytać, co się stało od czasu jego powrotu do Paryża?
Filip szczegółowo powtórzył rozmowę z sędzią śledczym, zejście do kupca win i fryzyera, w poszukiwaniu człowieka o czerwonych włosach, z czego Vendame śmiał się na całe gardło.
— Ale teraz nie o to już chodzi... dodał pan Garennes.
— A o cóż takiego?
— O Genowefę...
— Zdaje mi się, że kiedy ona już jest w kuracyi digitalinowej, wszystko pójdzie jak najlepiej...
— Nie należy nic przyśpieszać, trzeba, ażeby śmierć wydawała się zupełnie naturalną.
— A któżby myślał podejrzywać. Któżby chciał się zajmować tą gąską?
— Doktór Gilbert.
Julian podskoczył.
— Doktór Gilbert! powtórzył, — jeszcze on!
— Zawsze!
— To dyabeł prawdziwy nie człowiek, żeby tak się mięszać w to, co do niego nie należy. Ale koniec końcem, co nas to obchodzi? Baz go już wzięliśmy na muchę, weźmiemy raz jeszcze.