o pomacanie jak najprędzej, tej części sukcesyi, którą pan baron raczył mi przyobiecać... liczę na to, aby zostać porządnym człowiekiem.
Filip namyślał się przez chwilę, potem rzekł głuchym głosem:
— Niepodobna zatrzymać się na pochyłości na jakiej się znajdujemy... Działaj więc.
— Wybornie... Jutro wieczorem będę już zainstalowany w Morfontaine.
— A ja muszę jutro wyjechać do Bry-sur-Marne.
— To mi wszystko jedno... — Pan baron nie byłby dla mnie żadną pomocą. — Tylko potrzeba mi...
Julian zatrzymał się.
— Pieniędzy, nie prawdaż? dokończył pan de Garennes.
— Tak jest... nerwu wojny.
— Oto są...
Filip otworzył portfel i podał Vendamowi kilka biletów stofrankowych.
— Postaram się aby to wystarczyło, rzekł kamerdyner. — Teraz pan baron nie potrzebuje już mną się zajmować... Muszę się przebrać, aby się udać na ulicę de Turenne.
— Czy zobaczę cię przed wyjazdem do Morfontaine?
— Tak jest, jeżeli pan baron powróci tu dziś wieczorem.
Młody adwokat wyszedł, podczas gdy Julian udał się do zajmowanego przez siebie pokoju.
Tu oddał się cały przebraniu, okazując w tem talent w najwyższym stopniu, mogący z niego uczynić wcale niezłego komedyanta.
Zręczna charakteryzacya twarzy, zmieniła go niedopoznania i postarzyła przynajmniej o jakie lat dziesięć. Włożył błąd perukę, ubranie zamożnego kupca, kapelusz z szerokiem rondem, oczy ukrył pod okularami zielono-niebieskawemi, wyszedł, wsiadł do fiakra na najbliższej stacyi, i kazał się zawieść na ulicę de Turenne N. 22.
Pan Loiseau był fabrykantem imitacyi jubilerskich. Mieszkał na drugiem piętrze.
Vendame przybrał akcent cudzoziemski, zmieniwszy przytem głos, i rzekł mu:
— Podobno pan posiadasz pawilon do wynajęcia w Morfontaine?
— Tak panie, mały domek, który kazałem wybudować za życia mojej małżonki. Spędzaliśmy tam niedziele... Czy miałbyś pan zamiar wynająć go?
— Właśnie...
— Czy znasz pan jego rozkład?
— Nie, i znać go wcale nie potrzebuję... Jakikolwiek on jest, wystarczy mi... Będzie to tylko czasowe schronienie, które chcę mieć w Morfontaine...
kupiłem tam place, na których mam zamiar budować... Wszak jest najmniej trzy pokoje, nieprawdaż?
— Oprócz tego kuchnia.
— Umeblowane, jak mówi karta?
— Umeblowane, tak, ale tak... pobieżnie...
— To mi wszystko jedno, nie chodzi mi o o zbytki. — Czy możemy rozmówić się zaraz?
— Oh, nic nie przeszkadza...
— Wiele pan chcesz za wynajęcie?
— Na cały rok?
— Nie, tylko na sześć miesięcy, z możnością przedłużenia umowy.
— Na sześć miesięcy wynajmę panu za pięćset franków.
— To drogo, ale ponieważ potrzebuję, nie będę się targować.
— Kiedyż pan myślisz zająć w posiadanie?
— Tego nie wiem... może za tydzień... może za piętnaście dni. Ale liczyć się będzie od dzisiejszego dnia. — Zapłacę panu za miesiąc z góry... Przygotuj mi pan kwit.
— Do licha, panie, jak jesteś szybki w interesach! zawołał jubiler zachwycony, zaraz panu dam kwit i klucze, jak nazwisko, jeżeli łaska?
— Richard — odpowiedział Julian — Dyonizy Richard.
— Zamieszkały?
— Napisz pan w Morfontaine, ponieważ będę tam mieszkać...
— To prawda...
— Oto pieniądze.
Właściciel kwit podpisał i podał Julianowi, który przeczytał go starannie, włożył w portfel, klucze schował do kieszeni i pożegnał się z jubilerem, zeszedł na dół, wsiadł do fiakra i rzekł do woźnicy:
— Ulica Assas.
— To rzecz główna! rzekł idąc do mieszkania swego pana. Teraz należy przygotować co tylko będzie potrzebne, ażeby się tam zamknąć na jakieś piętnaście dni, gdyż bądź co bądź nie może to trwać dłużej jak dwa tygodnie. Ależ! dodał nagle uderzając się w czoło, — nie potrzeba będzie się zamurowywać... mam inny sposób... Pawilon jednakże zawsze mi będzie potrzebny...
Vendame zdjął przebranie, przybrał napowrót naturalną swoją powierzchowność i poszedł na obiad do małej restauracyi na ulicy Vavin.
O dziesiątej powrócił na ulicę Assas, aby zdać sprawę Filipowi z tego co uczynił.
Pan de Garennes już powrócił, i wysłuchawszy go, rzekł:
— Bardzo to dobrze... Pokładam w tobie całkowite zaufanie, i pozwalam ci robić, co ci się podoba... Jedną rzecz ci tylko polecam, to jest powrócić, jak tylko będziesz w posiadaniu depeszy... uwolnisz mnie tym sposobem od wielkiego niepokoju.
— Nie stracę ani minuty. Ze swej strony pan baron zechce mnie uprzedzić, w razie gdyby śmierć Genowefy moją willegiaturę uczyniła zbyteczną...
— Będziesz natychmiast zawiadomiony...
— Życzę dobrej nocy panu baronowi, jutro rano puszczam się w podróż.
Dwaj wspólnicy rozstali się.
Raul de Challins, prosząc swego kuzyna o upoważnienie towarzyszenia mu do Bry-sur-Marne, wymyślił pretekst zdania sprawy ciotce z rezultatu dopełnionych poszukiwań.
W rzeczywistości zaś jedynym celem jego było, zbliżenie się do Genowefy.
Obraz młodej dziewczyny na chwilę nie wychodził mu z myśli, i dawał mu zapominać o zmartwieniach i niepokojach.
Przypominał sobie smutek młodej dziewczyny w chwili wyjazdu. Ostatnie jej słowa które słyszał z jej ust, brzmiały mu w uszach, i wywoływały niewypowiedzianą obawę.