Strona:PL X de Montépin Panna do towarzystwa.djvu/46

Ta strona została przepisana.

— O cóż więc idzie? — zapytała margrabina z uśmiechem.
— O moje szczęście.
— A czy nie możesz moje drogie dziecię, powiedzieć nam natychmiast?
— Nie, nie długo wszystko wyjaśnię.. i pani mi to pochwalisz, mam nadzieję...
Mówiąc te słowa Raul patrzał ciągle na Genowefę.
Dziewczę mięszało się pod tem spojrzeniem, lecz myśląc zawsze, że Raul jest zakochanym w Leonidzie, nie odgadywała bynajmniej właściwego tych słów znaczenia.
Pani de Brénnes przekonaną była, że mówił 0 jej córce, ta zaś, nie mniej przekonana, mówiła sobie w upojeniu dumy:
— Nakoniec, oświadczy się o moją rękę!!!
Trzy kobiety wsiadły do powozu i odjechały do dworca.
Raul powrócił do ciotki i kuzyna.
— Czy powracacie zaraz do Paryża? — zapytał ich.
— Tak jest — rzekła baronowa.
— Prędko się zobaczemy?
— Tak się spodziewam.
— A przedewszystkiem u notaryusza Hervieux, upoważnionego do dokonania formalności, dotyczących podziału sukcesyi.
— Mój kochany kuzynie — rzekł Filip de Garennes — nie trzeba, ażeby interesa, były jedynym powodem naszego widzenia się... Dość długo żyliśmy zdala od siebie, ponieważ biedny nasz wuj nie okazywał się sprzyjającym zbliżeniu.... Przeszkoda dziejąca nas dotychczas, już nie istnieje, mam nadzieję, że teraz częściej widywać się będziemy.
— I ja także mam nadzieję — rzekła baronowa. Nie wątpisz przecie o mojem przywiązaniu do ciebie moje kochane dziecko... Wielka próżnia nastąpi w twojem życiu, będziesz bardzo osamotnionym... Pamiętaj, że my jesteśmy twoi krewni, najbliżsi, dom nasz uważaj za swój własny...
— Dziękuję ci z głębi serca moja ciotko — odrzekł Raul głęboko wzruszony temi czułemi wyrazami, których fałszu nie podejrzywał. — Korzystać będę z waszych dobrych chęci.
— Będziemy prawdziwie szczęśliwi... ale tym czasem mam prośbę do ciebie...
— Cóż takiego moja ciotko?
— Zajmij się naszemi wspólnęmi interesami. Pragnęłabym zachować tak jak i Filip, jak największą ostrożność w tem co się tyczy kwestyi pieniędzy. Chłód jaki nam okazywał mój brat, zmusza nas do tego... nie chciałabym ażeby ktokolwiek mógł nas podejrzywać, że nam pilno objąć sukcesyę. Działaj więc dla nas i dla siebie zarazem. Interesa nasze są wspólne, a mamy do ciebie nieograniczone zaufanie...
— Uczynię według twego życzenia, kochana ciotko...
Raul uścisnął rękę pani de Garennes i Filipa i odszedł.
— Zostajesz w Compiègne? — zapytała baronowa syna.
— Tak jest, muszę natychmiast zasięgnąć wiadomości o tej Honorynie, czy żyje i gdzie się znajduje. Co do ciebie matko, nic cię tu więcej nie zatrzymuje... Siadaj na pociąg i wracaj do Paryża.
— Kiedyż cię zobaczę?
— Dziś wieczór przyjdę jeszcze powiedzieć ci o rezultacie moich poszukiwań.
Filip odprowadził matkę na dworzec, poczem poszedł do miasta.
— Honoryna — mówił do siebie — musi być tu znaną... Nawet jeżeliby umarła, będą o niej pamiętać.
Jakiegoś przechodzącego zatrzymał, ukłonił się i zapytał:
— Przepraszam pana, że go zatrzymuję... prosiłbym go o informacyę.
— Co pan rozkaże?
— Czy nie mógłby mi pan wskazać adresu lekarki kobiecej?
— I owszem... Plac de Marche... pani Ludovic. Dom, każdy panu wskaże... Zresztą jest znak nad drzwiami.
— Dziękuję panu.
Filip doszedł do placu du Marche i zobaczywszy znak, wszedł na pierwsze piętro zajmowane przez panią Ludovic. Osoba ta sama mu drzwi otworzyła i przyjęła z ukłonem pełnym wymuszonej godności i uśmiechem, któremu starała się nadać wyraz uprzejmości. Może to był przyszły klient...
Filip pospieszył rozczarować ją.
— Przychodzę kochana pani — rzekł do niej — jedynie prosić panią o pewną grzeczność, a raczej informacyę.
— Mów pan, bardzo mi będzie milo przysłużyć się panu w czemkolwiek...
— Czy dawno mieszkasz pani w Compiègne?
— Tu się urodziłam i prawie nigdy nie wyjeżdżałam.
— Wybornie, jestem zatem pewny, że będziesz pani mogła odpowiedzieć mi... Czy znasz pani w Compiègne lub w okolicy osobę trudniącą się tem samem co pani rzemiosłem, nazywającą się Honoryna Lefebvre?
Pani Ludovic pogardliwie skrzywiła się i odpowiedziała:
— Tak panie, znałam tę kobietę... Mieszkała na przedmieściu, lecz szczęściem dla miasta Compiègne wyniosła się z tej okolicy.
— Czyż ona dopuściła się jakiego przestępstwa?
— Nie jednego, panie, lecz wielu. Gdyby była sprawiedliwość na świecie, powinna być stawioną przed sąd przysięgłych, ale miała protekcyę ludzi potężnych. Ograniczono się więc na zabronieniu jej wykonywania profesyi... Kobieta ta ogólnie była pogardzaną... łajdaczka najgorszego gatunku...
— A więc, opuściła Compiégne?
— Tak panie, wielkie to dla nas szczęście — powtarzam...
— A kiedyż ztąd wyjechała?
— Siedemnaście, a może nawet osiemnaście lat temu.
— Nie możesz mi pani powiedzieć gdzie ona się udała?
— Nie panie, wiem że się wyniosła, ale nic więcej... Wierz mi pan proszę, że nigdy nie miałam z nią żadnych stosunków, zbyt wiele miałam dla siebie szacunku! Żyła ona prawie w nędzy... Nagle zaczęto mówić, że odziedziczyła jakiś znaczny spadek... i w tym właśnie czasie zniknęła.